Czyli z okazji Święta Niepodległości nie rzucim gęsi skąd nasz ród! Od kilku lat w Polsce w okolicy 10 listopada nagłaśniana jest cyklicznie akcja: na świętego Marcina na stole gęsina. Akcja z wszech miar uważam słuszna i potrzebna, ponieważ kuchnia polska od lat jeno tłustą pędzoną na paszach wieprzowiną stoi, wołowiną łykowatą i twardą (bo pochodzącą od mlecznych krów, które nie uzyskały prawa do emerytury) oraz kurczakiem, który czasami w ciemnościach aż świeci od antybiotyków i hormonów jakimi jest faszerowany ku chwale ojczyzny. A przecież wąska dróżka wąska i za gąską gąska... smaczna, zdrowa i pożywna prawie tak samo jak ta zupka, przed którą jeden z moich ulubionych polskich aktorów pozwalał powoli spływać po ściankach gardła dobrze zmrożonej substancji w filmie "Żółty szalik". Skoro więc w narodzie z roku na rok świadomość dobroci płynących z jedzenia gęsiny rośnie, zdawać by się mogło, że w sklepach przed 10 listopada roi się od tego pysznego mięsa, tak jak przed 1 listopada roi się przecież od zniczy. Jest popyt, jest podaż, odwieczne prawo rynku. I do tego jest tyle wspaniałych staropolskich przepisów na gąskę, z jabłkami (ach te szare renety) z kaszami (ach ta gryczana z grzybami), klasyczna z ziemniakami czy nawet na modłę azjatycką w pomarańczach, a co. Niestety, zawiedzionym może się czuć każdy, kto nie posiada zaprzyjaźnionego hodowcy gęsi i przez płot sztuki lub dwóch nie kupi. Znalezienie bowiem świeżej, nie mrożonej, nie przepakowanej w Niemczech i wysłanej z powrotem do Polski gęsi graniczy z cudem. W kraju, który rokrocznie do samych Niemczech eksportuje średnio 20 tysięcy ton mięsa i podrobów z tego ptaka. I żeby nie było, nawet pierza do poduszek u nas z tych gęsi nie uświadczycie, bo swe umęczone życiem główki układają na nich głównie Szwedzi, Japończycy, Francuzi, Szwajcarzy, a nawet Tajlandczycy czy Amerykanie. Tylko kurcze nie my. Nie ma i już. Zakontraktowane, wyhodowane, oskubane i sprzedane. A jak masz Polaku smak na gęsinę to szukaj w dziale mrożonek. Albo kup sobie "świeżego" kurczaka mutanta. Częściowo na szczęście sytuację ratuje pewien niemiecki dyskont na literę L (ku memu zaskoczeniu jak się okazało istniejący od 1930 roku) w którym rzadko, bo rzadko pojawia się gęś, cała lub bardziej w kawałkach i właśnie takową ostatnio upolowałem. Nie będę teraz opisywał jak smakują uda gęsi, natarte czosnkiem, solą pieprzem oraz majerankiem i pieczone 3 godziny w piekarniku, podane z risotto jabłkowo cebulowym, bo już dawno są zjedzone. Ale mimo pewnych przeciwności losu i eksportowej polityce hodowców drobiu w końcu tradycji marcinowo-gęsiowej stało się zadość. W zamian za to, pokażę pewną gąskę. Jak na dobrą gąskę przystało oskubaną, choć nie mrożoną (temperatura w dniu robienia zdjęć była naprawdę
ciut powyżej zera).
Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze
nie jest tak źle z gęsiną. W Lidlu bywa. Wczoraj widziałem świeże piersi gęsi - kawałki ok 1kg.
OdpowiedzUsuń