Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2016

El hombre dorado.

Z hiszpańskiego El hombre dorado to dosłownie: człowiek olśniony złotem. Czyli w skrócie Eldorado. Czyli potocznie rzecz ujmując legendarna kraina pełna złota, wieki temu przez wielu żądnych bogactwa poszukiwana z rozmachem, od południowych krańców Ameryki Południowej, aż po południowe stany dzisiejszego USA. Wiara w to, że tam gdzieś na pewno musi być złoto była tak wielka, że mitycznym Eldorado nawet handlowano w ówczesnej Europie (na przykład Karol V "darował" je w zamian za swoje długi bankierom - co jest dowodem na to, że banki już od wieków zdzierają z ludzi jak tylko mogą). Poszukiwania Eldorado i jego złota Ameryce Południowej przyniosły głównie wojny (czyli śmierć w znakomitej większości rdzennych mieszkańców, czyli Indian), choroby (czyli zazwyczaj też śmierć), upadek tamtejszych cywilizacji (bo śmierć i choroby) oraz chrześcijaństwo (czyli śmierć niewiernych). Jakby nie patrzeć nic dobrego, ale też z punktu widzenia wszystkich skolonizowanych przez białego człowiek

100 lat za Murzynami.

Oczywiście tytuł nie ma w żadnym przypadku nikogo obrażać. A już na pewnie nie rzeczonych Murzynów. Pardon. Nie ma już Murzynów. Są Afroamerykanie, Afroeuropejczycy, Afroazjaci, Afroaustralijczycy, Afroantarktydanie, oraz oczywiście Afroafrykanie. Czy występują Afroarktykanie nie mam pojęcia, bo się w tym pomału gubię. Niemniej za czasów mej młodości jak i podobno też wcześniej powiedzenia tego używano nader często chcąc dobitnie opisać zacofanie, nieuctwo, brak postępowego myślenia. Przeciętnemu rodakowi czarnoskórzy mieszkańcy Czarnego Lądu kojarzyli się bowiem (wielu do dziś się kojarzą zresztą wciąż) z dzidami, wołami ciągnącymi pług, bębnami, trzcinowymi opaskami, szałasami z liści palmowych oklejonych krowimi odchodami, różnymi kośćmi/talizmanamii wtykanymi nie tylko we włosy i półnagimi kobietami obwieszonymi dziećmi. Czyli z tym wszystkim, czego u nas ze świecą można było szukać wśród rolników orzących pola koniem, młócących zboże cepem, wśród chat pokrytych słomą, dziatwy bieg

Nie będę Julią.

Naście lat temu Kazik w piosence Las Maquinas de la Muerte słusznie zauważył, że "...artysta syty nie ma nic do powiedzenia / Chce picia i jedzenia, nie chce nic zmieniać / Artysta głodny jest o wiele bardziej płodny..." Prawda stara jak świat, a przynajmniej tak stara jak świat artystyczny. Nie licząc oczywiście czasów kiedy powstawały pierwsze artystyczne malowidła czyli jaskiniowe rysunki naskalne, bo zazwyczaj następowało to po zjedzeniu mamuta czy innego niedźwiedzia jaskiniowego. Zgadzając się z jednej strony z Kazikiem, z drugiej niespecjalnie dziwię się kiedy w radio czy TV poleci do jakiejś reklamy znana powszechnie melodia. Zagraniczna lub nasza, polska. Najmniej w tym niedziwieniu się dziwią mnie oczywiście melodie powstałe niedawno, wykonywane głownie przez perseidy muzyczno medialne (czyli takie twory, które równie błyskawicznie zabłysnęły piosenką lub dwiema, co równie szybko zniknęły) bo najzwyczajniej w świecie nie mam pojęcia, że oto w reklamie środków na

Widelcem w zupie.

Czyli z okazji Święta Niepodległości nie rzucim gęsi skąd nasz ród! Od kilku lat w Polsce w okolicy 10 listopada nagłaśniana jest cyklicznie akcja: na świętego Marcina na stole gęsina. Akcja z wszech miar uważam słuszna i potrzebna, ponieważ kuchnia polska od lat jeno tłustą pędzoną na paszach wieprzowiną stoi, wołowiną łykowatą i twardą (bo pochodzącą od mlecznych krów, które nie uzyskały prawa do emerytury) oraz kurczakiem, który czasami w ciemnościach aż świeci od antybiotyków i hormonów jakimi jest faszerowany ku chwale ojczyzny. A przecież wąska dróżka wąska i za gąską gąska... smaczna, zdrowa i pożywna prawie tak samo jak ta zupka, przed którą jeden z moich ulubionych polskich aktorów pozwalał powoli spływać po ściankach gardła dobrze zmrożonej substancji w filmie "Żółty szalik". Skoro więc w narodzie z roku na rok świadomość dobroci płynących z jedzenia gęsiny rośnie, zdawać by się mogło, że w sklepach przed 10 listopada roi się od tego pysznego mięsa, tak

Cudze chwalicie.

"Cudze chwalicie swego nie znacie. Sami nie wiecie co posiadacie". Tak to onegdaj czyli bez mała dwa wieki temu w "Powiastkach i bajkach" pisał zapomniany już dziś, a niegdyś jeden z czołowych polskich bajkopisarzy (a także poeta i pedagog) Stanisław Jachowicz znany także pod pseudonimem Stanisław z Dzikowa. Dziś, co widać na powyższym przykładzie wiele z jego krótkich edukacyjnych rymowanek funkcjonuje w naszym codziennym życiu, choć zazwyczaj nie mamy pojęcia kto jest ich twórcą. Używamy, ale kto to wymyślił nie wiemy, nie pamiętamy. Podobnie jest z wynalazkami. Bo tak się składa, że wszystko co nam dziś ułatwia życie, ktoś kiedyś musiał wynaleźć i nie chodzi mi wcale o jakieś zamierzchłe czasy, kiedy to z pewnością jakiś radziecki naukowiec o nazwisku Kołow wynalazł koło, a inny izraelski naukowiec z Kany Galilejskiej odkrył jak destylować wino. Chodzi mi o czasy sporo późniejsze, bliższe nam jak ciału koszula, bo właśnie dziś 9 listopada obchodzimy Europejski Dz

Leśmian poetą wielkim był.

Tak uważał na przykład Miłosz, Lem czy Szymborska. Oczywiście nie zawsze należy się ślepo kierować gustami literackich autorytetów i warto samemu sięgnąć po jego twórczość. Dla każdego coś miłego. Od baśniowych klimatów, poprzez erotyki, dysputy z Bogiem i społeczeństwem tłamszącym indywidualizm jednostek, po wiersze powstałe z fascynacji filozofią Bergsona, dramaty, przekłady, eseje i szkice literackie. Leśmian choć wzrostu niewielkiego był to z pewnością głowę miał pełną słów i pomysłów. Bez obaw, nie będę teraz wam tu niczego leśmianił (a co, Bolesław Leśmian był także twórcą wielu neologizmów zwanych leśmianizmami), a wspominam o tym wielkim polskim poecie z innego zupełnie powodu. Otóż tak się składa, że w 2017 roku przypada osiemdziesiąta rocznica śmierci poety, a także sto czterdziesta rocznica jego urodzin. Czyli wspaniała okazja by rok 2017 w Polsce ogłosić rokiem Leśmiana. Tak wiem, większości naszych rodaków zwisa, który rok czyim jest, ale wbrew pozorom ma to przełożenie na