Przejdź do głównej zawartości

Ania z Zielonego Wzgórza.

Ha zboczeńcy! Już sobie wyobrażaliście nie wiadomo co czytając tytuł? Nic z tego. Dziś będzie przyzwoicie, grzecznie i literacko. 23 kwietnia tegoż roku jak się okazało był Światowym Dniem Książki. Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że z czytelnictwem u nas kiepsko. Tak, tak oczywiście wiem, książki wcale tanie nie są. Ale przecież bibliotek publicznych jeszcze u nas nie zamykają masowo jak to robili za okupacji. Więc wysoka cena książki to tylko tłumaczenia ludzi leniwych, do których biblioteka sama przyjść nie chce. A takich ludzi jest całkiem sporo. Okazuje się, że w 2015 roku 64% Polaków nie przeczytało ani jednej książki. Z pewnością za to bolą ich oczy i kciuki od przewijania na srajfonach postów na facebooku, bo ufając swojej intuicji zakładam, że znakomita większość to właśnie ludzie młodzi nie znajdujący w tym galopującym świecie pełnym rozrywek czasu na poślinienie palca i przerzucenie kolejnej strony. Przeraża mnie też fakt, iż 19% rodaków nie ma w ogóle w domu ani jednej książki, co jest z pewnością winą płaskich telewizorów wieszanych na ścianach, którym nie kuleją nóżki i nie trzeba pod nie nic podkładać i lepszą dostępnością przepisów kulinarnych w sieci, niż w poradnikach typu Ewa gotuje sama. Honor bibliofilów próbuje ratować grupka niezłomnych niepokonanych, czyli niecałe 9% Polaków deklarujących przeczytanie w ostatnim roku 7 lub więcej książek. Daje się dlatego czasami z pewnym zdziwieniem zauważyć w pociągu czy autobusie dziwoląga który czyta coś papierowego, a nie gapi się na lśniący ekranik swojej komórki. Zazwyczaj oczywiście są to studenci literaturoznawstwa, którzy kierunek studiów wybrali mniej lub bardziej świadomie. Lub osobnicy, którym podobnie jak mi za młodu zaszczepiono w rodzinnym domu miłość do zadrukowanego papieru. Choćby to miały być zeszytowe (czytaj wydane na szmatławym papierze) wydania kolejnych przygód Old Shutterhanda i Winnetou pióra Karola Maya, kryminały spod znaku Jamnika, Kluczyka, Kobry czy kieszonkowo-propagandowe słynne za moich czasów Tygrysy (palec do góry kto do dziś jeszcze je ma?). Dlatego nieco parafrazując reklamę pewnych cukierków: dziś sam jestem ojcem, więc cóż mógłbym dać moim dzieciom jeśli nie... książkę? I powiem Wam, że całkiem niedawno, przeglądając walizkę w jaką spakował swoje rzeczy mój starszy syn przed wyjazdem na zieloną szkołę z nieukrywaną dumą patrzyłem na okładkę książki (mojej książki, którą sam czytałem będąc w jego wieku) znajdującej się pomiędzy spodniami, a swetrem.
No... panie, ale jak dziecku zaszczepić miłość do czytania - spytacie? Bardzo prosto. Wystarczy wieczorem, zamiast obrastać tłuszczem przed niebieskim ekranem zabijającym wyobraźnię i kreatywność, usiąść w fotelu z.. książką. Tak niewiele, a czasami tak dużo. Bo kiedy czytamy poza naszą wyobraźnią nie ogranicza nas nic. A dziecko będzie patrzeć, patrzeć, patrzeć, aż w końcu samo zechce spróbować tej rozrywki. Np. moi synowie zaczynali od lżejszego kalibru, czyli komiksów Asteriks i Obeliks, żeby z czasem samemu sięgnąć po nieco poważniejsze pozycje jak choćby Dzieci z Bullerbyn czy Dynastię Miziołków. Można? Można.
A ja przyznam się na koniec... kiedy uczęszczałem do podstawówki szkolne biblioteki było sporo skromniejsze jeśli chodzi o ilość książek niż współcześnie. No nie licząc dzieł zebranych Lenina, o które dziś chyba jednak trudniej. Przeczytawszy wszystkie pozycje pióra Vernea, Nienackiego, Pszymanowskiego, Londona, Szklarskiego i tym podobne "chłopięce" książki zacząłem z nudów sięgać po literaturę bardziej specjalistyczną, jak choćby Życie dzikich pszczół, Pajęczaki polskie (pamiętajcie, że wtedy w takich książkach znajdowały się co najwyżej nieliczne ryciny, a nie super kolorowe foty makro owadów) by na koniec stanąć przy półce dla dziewczyn i wziąć do ręki Anię z Zielonego Wzgórza. Oj tam oj tam, wcale nie wstyd. Wtedy mi się książka (a właściwie przeczytałem cała serię) podobała i pewnie dzięki temu dziś nie mam problemu z czytaniem również tego co napisze płeć piękna, o ile to nie są łzawe historie będące gotowymi scenariuszami do brazylijskich seriali. I pewnie też dlatego, po wielu, wielu latach w nagrodę spotkałem na swojej drodze taką nieco wiktoriańską Anię z Zielonego Wzgórza. Oczywiście tą dorosłą Anię w wersji dla dorosłych. No co? Żartowałem przecież na samym początku, że będzie dziś przyzwoicie.
Sesja powstała na plenerze Adela Photo Pathology 2016.







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b