Do całkiem niedawna kompletnie nic nie wiedziałem o zespole The Kinks. Na swoje wytłumaczenie przypomnę, że muzykalnie jestem betonem, znam kilka kapel, które lubię i niespecjalnie robię cokolwiek w kierunku poznania nowych. I nie oddaję się namiętnie grzebaniu w historii rocka starszej dopiero co, a co dopiero tej związanej z ostatnimi dinozaurami. Ale jak wspominałem niedawno, radia w aucie słucham i w sumie nieświadomie "łykam" różne opowieści, historie i muzykę. Tak też stało się z The Kinks. W ciągu ostatnich 5 dni dwukrotnie usłyszałem ich dosyć stary i prosty, ale melodyjny kawałek o tytule Lola poprzedzony krótką i ciekawą historią jego powstania. Zespół nagrał ten utwór na cześć swojego managera, który spędził całą noc w towarzystwie dużej ilości alkoholu oraz tańców (zapewne i przytulańców) z tytułową Lolą. Która o świcie okazała się transwestytą. Chciałoby się rzec, historia jakich wiele, ale to właśnie świetny przykład na podejście do życia za oceanem. Amerykanie mawiając "shit happnes" krótko i dobitnie kwitują swoje porażki i idą dalej nie przejmując się przeszłością. Bardziej ich interesuje to co ich czeka, a nie to co ich spotkało. Jakże to odmienna postawa od tej naszej europejskiej, a już w szczególności polskiej. Oczyma wyobraźni widzę te rzesze jurnych młodych gierojów z kraju nad Wisłą, którzy spędzili wakacje choćby w Tajlandii. A tam wiadomo, wino, kobiety i śpiew. Z tymże znając polską fantazję w piciu i tamtejsze "kobiety" niejeden z naszych turystów do dziś mocno zaciska pośladki i klnie pod nosem słysząc nazwę Tajlandia i za cholerę żadnego albumu ze spędzonych tam wakacji nie pokaże. No, ale miało być tak jakby o The Kinks. Amerykanie właściwie od czasów proklamowania Stanów Zjednoczonych we wszystkim przodują. Wojny, wynalazki, zespoły muzyczne, czarnoskórzy prezydenci (Afryka się nie liczy!), piosenkarze czy innowacyjne wykorzystanie cygar. Nie dziwi więc, że w 1970 wokalista The Kinks, Ray Davies wieścił: "Dziewczęta będą chłopcami, a chłopcy dziewczętami.To zamiesza, zagmatwa, wstrząśnie światem...". Oprócz Loli oczywiście. Z tego co wiem Ray żyje do dziś, więc może spokojnie z podniesionym czołem przechadzać się i powtarzać " a nie mówiłem?" na prawo i lewo. Niemniej dylematy etyczno moralne związane z coraz bardziej powszechnym odwróceniem ról płci we współczesnym świecie dziś zostawiam na marginesie. Bo chciałbym na koniec zdjęciowo opatrzyć ten post pewną, bardzo spontaniczną sesją. Pomysł na nią powstał późnym wieczorem lub wczesnym rankiem (zależy kto o której przyszedł) podczas drugiej edycji Misji Wschód. Roboczo w głowie nazwałem go sobie "Baśnie tysiąca i jednej nocy: perska księżniczka, niespodzianka pierwszej nocy". Ale ilekroć słyszę kawałek Lola przypomina mi się w bardzo żartobliwym kontekście Andżela. Czyli modelka (stuprocentowa kobieta), dzięki której poczuciu humoru i inicjatywie ta sesja w ogóle miała miejsce. Dzięki wielkie też dla Uli Maksymiuk, za klejenie, suszenie włosia ;) No i dzięki Nana za kawałek fryzury :D
Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze
Komentarze
Prześlij komentarz