poniedziałek, 30 grudnia 2024

Antropocen.

 Z okazji końca Starego Roku i rychłego rozpoczęcia Nowego chciałbym Wam opowiedzieć o ludziach pełnych pasji i jednocześnie odrobinę dziwnych, opowiedzieć o naiwnej wciąż nadziei na lepszy świat, choć najprawdopodobniej, by był lepszy, to z planety Ziemia muszą zniknąć ludzie. Ale zanim to nastąpi na pewno jeszcze trochę popodcinamy sobie gałąź na której siedzimy, a wszystko to zmierzą, zbadają i wcisną w tabelki przeróżnej maści naukowcy, w tym również osobnicy i osobnice z dziedziny nauki zwanej ogólnie geologią. Geolog jak zapewne mało komu wiadomo to człek z wszech miar dziwny. Choćby dlatego, że ten zawód przyciąga przeróżnej maści oraz wariantów wariatów, stojących nierzadko całe swoje istnienie okrakiem na życiowym rozdrożu oraz ludzi z bardzo głębokim upośledzeniem przystosowawczym do cywilizacji i wielkim obrzydzeniem do przebywania w tłumie i takich przybytkach ludzkości jak duże miasta. Drugiego takiego zawodu chyba nie ma, choć całkiem blisko tych cech są seryjni mordercy... ale o tym kiedy indziej. I żeby nie było, że powtarzam jakieś zasłyszane lub zaczytane plotki i pomówienia - otóż wiem co piszę,gdyż albowiem poznałem geologów mnogość z okazji bycia takowym, choć moje losy potoczyły się tak, że zostawszy nim, zawód porzuciłem na wieki wieków amenT. Czego czasami trochę żałuję, bo wiedzieć wam trzeba, że taki prawdziwy pracujący w zawodzie geolog - lub geolożka, żeby mnie nikt o dyskryminację nie posądzał -  prawie cały czas spędza na świeżym powietrzu, zazwyczaj z dala od skupisk ludzkich. Ale gdyby go zapytać, czy danego dnia na niebie były cumulusy czy cirrostratusy, to pewnie by odpowiedział, że nie wie czy w ogóle były chmury jakiekolwiek oraz czy świeciło słońce albo nie. Bo geolog uważnie patrzy pod nogi. Nie tylko dlatego, że to pierdoła co się potknie o wszystko o co tylko by można (do wielu geologicznych odkryć tak właśnie doszło), ale dlatego, że wszystko co geologa interesuje zazwyczaj właśnie to co znajduje się pod nogami, względnie wśród skał, jeszcze względniej na ścianach sztolni czy wyrobisk. Ale na niebie akurat nie. Myliłby się jednak ten co by geologa nazwał osobą twardo stąpającą po ziemi. Bo geologia poza poszukiwaniem dowodów zaklętych w skałach czy pod ziemią, to często też umiejętność wróżenia z fusów i łączenia między wersami różnych z pozoru wersów domniemanych odkryć i teorii w całość. Czasami więc także i geologów ponosi fantazja i z nudów wymyślają sami sobie problemy. Tak też było w przypadku, kiedy szanowne kolegium profesorów tej zacnej profesji, skupione w brytyjskim Geological Society of London postanowiło w tabeli stratygraficznej, czyli uporządkowanych geologicznych dziejach ziemi wytyczyć nowe piętro w obecnej epoce holoceńskiej, by grubą kreską oddzielić ostatnie dotychczasowe piętro zwane megalajem od nowych ich zdaniem dziejów, wyróżniających się intensywną ludzką ingerencją w wygląd naszej planety, a proponowana przez nich nazwa nowego piętra brzmi antropocen (z greckiego anthropos - człowiek i cene - nowy). Rozpoczęto przygotowania, zlecono badania, analizy, zapisano tysiące stron naukowym żargonem i...I oczywiście jak to często bywa w świecie naukowców z powodu przeróżnych sporów i niejasności ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale śpieszę was uspokoić - dla wszystkich poza osobami zamieszanymi w ten proceder, wszystko zostało po staremu. Planeta nadal się kręci jak kręciła, trawa rośnie jak dawniej, a ludzie będą się nadal zabijać z byle powodu. Jedyne o czym wspomnieć warto to kwestia tego co najbardziej poróżniło naukowców i ostatecznie doprowadziło do tego, że nie uzyskali konsensusu. Poszło bowiem o umowny początek czyli o to, kiedy to człowiek faktycznie i zauważalnie zaczął mieć wyraźny wpływ na Ziemię. Wyjściowo proponowano symbolicznie rok 1800 naszej ery - wtedy bowiem doszło do upowszechnienia silnika parowego, który zapoczątkował rewolucję przemysłową. Ale prawie natychmiast inna grupa zaproponowała rok 1610, czyli rozpoczęcie faktycznej kolonizacji obu Ameryk. Jeszcze inna grupa odparła, że był to na bank pierwszy rok przed naszą erą, a kolejni zgłosili weto twierdząc, że stało się to jeszcze wcześniej bo 10-12 tysięcy lat przed umownymi narodzinami pewnego znanego typa z Betlejem. Skąd takie, a nie inne propozycje? Zacznijmy od dołu - około 12 tysięcy lat temu ludzkość z systemu łowiecko zbierackiego przestawiła się na rolnictwo. Skończyły się wędrówki ludów, koczowniczy tryb życia, rozpoczęło się udomawianie zwierząt i intensywne przekształcanie krajobrazu czyli głównie wypalanie wielkich połaci gruntów pod pastwiska i pola uprawne plus rycie w glebie w celu budowy kanałów nawadniających, plus budowanie wielkich grodów mogących pomieścić rosnącą populację ludzką.
Natomiast pierwszy wiek przed naszą erą to głównie masowe wydobywanie ołowiu przez cywilizację rzymsko-grecką. A 1610 to dla odmiany zauważalny spadek dwutlenku węgla w atmosferze spowodowany wielkim wymieraniem. Nie zwierząt, a rdzennych mieszkańców obu Ameryk (szacuje się, że z powodu ekspansji białego człowieka, rzezi ludności i przywleczonych przez niego chorób zmarło na obu tych kontynentach dosyć gwałtownie około 70 milionów Indian). Dołożyć należy do tego równie niszczycielskie dla wielu ekosystemów i gatunków mieszanie się zwierząt i roślin, celowo lub przypadkiem przewożonych przez ludzi z kontynentu na kontynent. Natomiast jeżeli chodzi o rok 1800 to od tej daty mniej więcej mamy trwającą do dziś wielką epokę żelaza, węgla i od niedawna betonu. Skąd naukowcy to wszystko wiedzą? Nie tylko z historycznych zapisów, ale i z notatek, jakie Matka Ziemia skrupulatnie robi każdego roku od miliardów lat, czyli od swojego powstania. Znajdują się one w warstwach skorupy ziemskiej, w osadach jezior i mórz, a te dotyczące już ściśle epoki ludzi odczytuje się głównie z rdzeni nawiercanych lodowców, które są bankiem informacji lepszym póki co od komputerowych dysków. Bywają też oczywiście inne źródła potwierdzające prawdę zawartą w lodowych bankach pamięci, jak chociażby przykładowo znajdujące się w Polsce u podnóży Śnieżnika torfowiska, które zapisały w sobie w sobie wiele, w tym wyraźne informacje o XX wieku i wielkim przemysłowym przyspieszeniu po II Wojnie Światowej oraz o wejściu ludzkości w erę testów atomowych - w badanych warstwach torfowisk wykryto ślady cezu i plutonu, który przywędrował do Polski drogą powietrzną - jego poziom w warstwach spada po 1964 roku, kiedy ilość testów atomowych wyraźnie spadła.
Hura optymiści w rozmowach o nieuchronnej katastrofie cywilizacyjno klimatycznej używają zazwyczaj jednego i tego samego argumentu: nie ma się czym martwić, istnienie ludzi na planecie Ziemia w odniesieniu do jej wieku to przecież zaledwie mgnienie oka, a sama planeta nie takie rzeczy przetrwała. I to jest prawda. Ale jeśli i ludzkość w jakiś sposób przetrwa uciekając zapewne na inną, jeszcze nie zatrutą planetę, to za jakiś czas kosmiczni geolodzy-badacze tego co zostanie z naszego globu, nie będą mieli najmniejszego problemu z wyróżnieniem krok po kroku warstw opowiadających o przebiegu tragedii. Bo tak naprawdę jedyne co ludzkość dała Ziemi to zanieczyszczenia i zniszczenia. I na bank ci kosmiczni badacze będą się dziwić, czemu nikt zawczasu nie przejrzał na oczy, mimo iż znaków ostrzegawczych na ziemi i niebie było mnóstwo.
Kończąc tym optymistycznym akcentem chciałbym przedstawić Darię, która ma trochę wspólnego z geologią. To znaczy geologiem nie jest, nie jest nawet archeologiem, ale nazwa jej wykonywanego zawodu zaczyna się od arch, więc jak już pisałem ma trochę wspólnego z geologią. Daria co widać na zdjęciach jest przygotowana bardzo właściwie na nieuchronne zmiany klimatyczne wszelakiego rodzaju - jakby miało być ciepło, albo jakby miało być zimno. Bądźcie jak Daria, bierzcie z niej przykład, czyli zapraszam bez majtek na sesję u mnie.
Krótka, ale za to szybka sesja powstała na jesiennej Adeli 2024 w Krzętowie przy pomocy aparatu kiev88 i kliszy hp5.










poniedziałek, 23 grudnia 2024

To nie ja byłem Ewem.

 Odkąd ponad sto lat temu pierwsze emancypantki zaczęły nosić spodnie, świat zaczął się zmieniać. Początkowo działo się to pomalutku, prawie niezauważenie; skrócone zostały fryzury, przybył jeszcze jeden krój spodni - damski, w którym to oprócz innego dopasowania materiału na biodrach pozbyto się również miejsca na... no na te, sami wiecie. Bo jeśli kobieta ma jaja (a wiele ma) to na pewno nie nosi ich w spodniach. Ciekawostką tak na marginesie jest, że mimo upływu tylu lat damskie portki nadal zazwyczaj mają sporo mniejszą liczbę kieszeni i sam nie wiem czy to z powodu wygody czy jednak stereotypu jeszcze nie wymazanego ze świadomości społecznej, że kobieta swoje drobiazgi nosi jednak w torebce. Po owej w miarę grzecznej rewolucji kobiet, w pierwszej połowie XX wieku jedna wojna i druga wojna spowodowały, że płeć piękna niejako naturalnie, acz z impetem wkroczyła w hermetyczny wcześniej świat męskich zawodów zarezerwowanych w patriarchalnym społeczeństwie tylko i jedynie dla facetów. W drugiej połowie zeszłego wieku bywało różnie, oczywiście nieraz pod górkę, ale jak już ruszyła lawina to nic jej nie mogło zatrzymać. Hipisowskie lata siedemdziesiąte, dyskotekowe osiemdziesiąte czy wreszcie lata dziewięćdziesiąte pełne przemian politycznych i społecznych całkiem wywróciły męski porządek świata do góry nogami, czy nawet wręcz do góry kołami. Jak dołożyć do tego już nie opartą na oczekiwaniach, prośbach czy tłumaczeniu, ale na żądaniach i "nam się należy", ostrą walkę kobiet na początku XXI wieku o swoje miejsce w świecie i szacunek ze strony facetów plus szeroką fale ruchu "metoo", to przestaje być tajemnicą, czemu tak drastycznie odwrócił się płciowy podział poglądów politycznych. Z wieloletnich badań politologów wyłania się bowiem ciekawy obraz. W tak zwanych krajach mniej lub bardziej rozwiniętych, jeszcze na początku lat 60 tych ubiegłego wieku około 60 do 70% wyborców o mocno lub umiarkowanie prawicowych poglądach stanowiły kobiety. Zaś w męskiej populacji, wówczas około 60% badanych miało ciągoty lewicowe lub lewicowo liberalne. Jak twierdzą badacze, ówczesna wyraźnie większa lewicowość płci męskiej wynikała z większego nadal mimo wszystko udziału w robotniczym i chłopskim rynku pracy, gdzie wyzysk i brak norm był właśnie normą, a o swoje prawa należało walczyć nie tylko za pomocą strajków, ale często  pięściami i kamieniami. Zaś prawicowość płci żeńskiej wynikała oczywiście z religijności, ale też z tkwienia w świecie oczekiwań wobec roli kobiet w społeczeństwie, a co za tym idzie ograniczanego od zawsze dostępu do nauki, wiedzy, pracy i piastowania stanowisk publicznych. Jak się obecnie okazuje, po upływie wieku - role i proporcje się odwróciły. Wraz z postępem emancypacji kobiety pokonując kolejne bariery męskiego dotychczas świata, siłą rzeczy politycznie i wyborczo stawać zaczęły coraz częściej po stronie lewej, oferującej im wsparcie w dążeniu do zmian i większą swobodę społeczno-polityczną. Zaś coraz mniej radzący sobie z ekspansją płci pięknej mężczyźni, kiedy ich idealny świat wyciągano im siłą spod nóg, zaczęli pocieszenia szukać w ramionach religijnej i tęskniącej za "tradycyjnym" modelem rodziny prawicy. Co oczywiście poskutkowało jeszcze głębszym okopaniem się na swoich pozycjach przeciwników - kobiety utwierdzało w słuszności swoich wyborów i dodawało sił w walce o kolejne zmiany, a mężczyzn coraz bardziej zagubionych i nie rozumiejących zmian, spychało coraz mocniej w prawy narożnik. Nawet biorąc pod uwagę polską anomalię (tu podziały wyborów politycznych nie są tak wyraźne na linii kobiety - mężczyźni, a bardziej na religijni i ci mniej religijni) obecnie w krajach rozwiniętych wyraźnie zauważalna wśród facetów jest rosnąca tendencja do ufania i oddawania głosów przeróżnej maści oszołomom, głoszącym przeróżne bzdury, ale zazwyczaj trzymających się haseł konieczności powrotu do dawnych tradycyjnych wartości i przywrócenia dawnego porządku świata. A wśród kobiet wzrasta wciąż tendencja wspierania lewicowych kandydatów, których poglądy może nie zawsze do końca muszą się im podobać, ale jako całokształt dają jako taką szansę na umacnianie pozycji niewiast. Poza wymiarem politycznym cała ta historia ma jeszcze jeden istotny wymiar - społeczno-demograficzny. Wyzwolenie pań z wcześniejszego wielowiekowego modelu matki i żony oraz wciąż powiększające się różnice w kwestii postrzegania roli kobiet w społeczeństwie skutkuje globalnym niżem demograficznym, przynajmniej w owych krajach uznanych za rozwinięte. Najlepszym i najbardziej wyrazistym przykładem jest Korea Południowa, gdzie obecnie 58% kobiet w wieku 20-35 lat nie myśli w ogóle o posiadaniu dzieci czy nawet męża/stałego partnera.

Czy ta historia wcześniej lub później skończy się społeczno-polityczną walką płci - nie wiem. Ale niedługo te... no... święta. Dobrze by było przy wspólnym stole popieprzyć o ilości ości w rybie, historii maku z makaronu (choćby dwie wojny opiumowe), czy nawet o tym skąd się wzięła nazwa piernika i dlaczego właśnie dlatego prawdziwy piernik musi zawierać dużo pieprzu. A nie o polityce, bo to może prowadzić do mordobicia i zakrwawienia białego obrusu skrywającego pod sobą aromatyczne sianko, oraz do potłuczonych bombek i dzwonków - jeśli wiecie co chcę powiedzieć.
Odpoczywajcie i rozkoszujcie się czasem wolnym tak jak lubicie najbardziej. Czego wszystkim Wam i sobie życzę. Tym z lewa i prawa i tym co stoją pośrodku i jeszcze bardziej tym, którym to wisi i powiewa.
A u mnie natenczas dwie kobiety na trwałe zapisane w historii w kartach literatury światowej. Ewa i Julia. Pierwsza jak wiadomo to ta od jabłek, druga to ta od balkonu. W emancypacyjnej odsłonie świata bez facetów, których jak wiadomo z lektury załatwiły na cacy :D
Zdjęcia powstałe na jesiennym plenerze Adela Photo Pathology.
kiev88/hp5








poniedziałek, 9 grudnia 2024

Na lewo w prawo patrz.

Żeby najlepiej opisać prawie półtorawieczną historię lewicy w Polsce posłużyć się można lekko sparafrazowanym ludowym przysłowiem: raz na wozie, raz na nawozie. Początki były jak w innych krajach. Konspiracja, tajne stowarzyszenia i gazety, bojówki do walki z rozbiorcami, terroryzm i bandytyzm, a wszystko to podszyte ideą walki klasowej. Jednym z wybitniejszych przykładów był Józef Piłsudski, który należąc od 1892 roku do PPS nie tylko był redaktorem "czerwonej" Gazety "Robotnik", ale brał czynny udział w napadach na pociągi pocztowe. Potem jak wiadomo z historii władza uderzyła mu do głowy i został kieszonkowym faszyzującym dyktatorem. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku lewica miała dobrą passę. To dzięki niej czyli działaczom i zwolennikom PPS wprowadzono ośmiogodzinny dzień pracy, kobiety uzyskały prawo głosu, a ustrój Rzeczypospolitej został określony jako republikański, a nie monarchistyczny. Oczywiście równolegle istniała też Komunistyczna Partia Pracy, sterowana całkowicie z Moskwy, sprzeciwiająca się powstaniu państwa polskiego w ogóle oraz przyłączeniu do niego później Śląska, ale na szczęście rozwiązaniem tego ugrupowania w typowy dla siebie sposób zajął się inny Józek, ten radziecki. Nasz też się specjalnie nie patyczkował i kiedy uznał, iż on to państwo lewicowcy zapełnili więzienia czy Berezę Kartuską. W 1936 roku, kiedy w Hiszpanii doszło do zamachu stanu i wojny domowej, polski rząd, prawica i kościół oficjalnie stanęli za faszystowskim generałem Franco, za to z ochotników polskiej lewicy uformowano Brygadę imienia Jarosława Dąbrowskiego w sile pięć tysięcy żołnierzy, która walczyła w Hiszpanii przeciwko siłom faszystów. W czasie II WŚ oficjalnie lewicujące siły partyzanckie skupione zostały w trzech formacjach: Armii Ludowej, Gwardii Ludowej i Batalionach Chłopskich i choć dziś gloryfikuje się głównie dokonania AK, to i one miały co nieco sukcesów na swoim koncie. Po zakończeniu II WŚ stało się to co się stało, Polska dzięki swoim zachodnim sojusznikom wylądowała w bloku socjalistycznym zależnym od ZSRR i do 1956 roku, czyli do roku dojścia do władzy Gomułki raczej był to mroczny okres socjalizmu wyszywanego nićmi stalinizmu. Później jak do dziś twierdzą piewcy poprzedniego ustroju, PRL w bloku wschodnich państw zachodnich był rzekomo najbardziej liberalnym socjalistycznym państwem, choć jak powszechnie wiadomo to Czechosłowacja była najweselszym barakiem ówczesnego cyrku wschodniego. Za komuny (między 1945 - 1989) w Polsce dokonało się wiele reform i przemian i jako takich skoków technologicznych. Oczywiście z góry skazanych na bycie kulawymi i robionymi z dykty, bo takie były wtedy realia i możliwości. Niemniej za największy sukces tamtej epoki należy uznać powszechny obowiązek nauki, dzięki czemu zlikwidowano (no pewnie nie w 100% co dziś wychodzi na jaw) analfabetyzm i każdy dostał możliwość kształcenia się, jeśli tylko chciał. Co w mojej opinii doprowadziło do kolejnej anomalii - w Polsce mieliśmy bodajże najwyższy wówczas odsetek ludzi z wykształceniem wyższym. Zazwyczaj nikomu niepotrzebnym, ale papier był. Jednym z sukcesów państwa socjalistycznego było również prawo do aborcji i rozwijanie sieci żłobków i przedszkoli mających w założeniu przeciwdziałać wykluczeniu kobiet z życia zawodowego. Duży nacisk położono także na państwową służbę zdrowia. Pojawiły się (poza dużymi szpitalami) wiejskie przychodnie czy ośrodki zdrowia co realnie spowodowało niższą śmiertelność w społeczeństwie, szczególnie wśród dzieci objętych obowiązkowym systemem szczepień. Ci co pamiętają PRL wiedzą, że było siermiężnie, czasami naokoło i pod górkę, ale faktem niezaprzeczalnym jest przyrost naturalny w Polsce, od 24 milionów obywateli w 1946 roku, do 38 milionów w 1989 roku. Po upadku komunizmu lewica w naszym kraju ma windowe sinusoidy. W górę i w dół. Było raz nawet tak, że przez kadencję czteroletnią śmiało rządziła pospołu z Pawlakowym PSL-em, co dało naszemu narodowi dwie skrajne rzeczy. Kwaśniewski podpisał Konkordat z Watykanem, co do dziś powoduje finansowo-prawne niewyobrażalne wypaczenia na linii państwo-kościół, oraz Miller "wprowadził" Polskę do UE, czyli niby niekomunistycznego kołchozu, co dało Polsce finansową i również mentalną szansę na wykonanie dużego skoku w celu dogonienia dawnej, kapitalistycznej Europy.

Dziś lewicy w naszym kraju, próbującej stać okrakiem między nową europejską rzeczywistością, a swoimi ideałami całkiem rozjechały się nóżki. Marne, marginalne właściwie poparcie od lat w społeczeństwie, przełożyło się bowiem na równie marne populistyczne pomysły, których efektem jest to, że partia będąca spadkobiercą idei walki z ciemnotą i katolickim zabobonem postuluje utworzenie ustawowego dnia wolnego 24 grudnia, żeby Polki i Polacy mieli czas przygotować się do Wigilii. I nie jest żadną tajemnicą, że jest to temat zastępczy względem kwestii depenalizacji aborcji i jej przywrócenia, bo tego lewica nie jest póki co w stanie przepchnąć w tym katolicko zidiociałym kraju. Tak czy siak chyba nie wywołam specjalnej oralnej gównoburzy twierdząc, że u nas wciąż kwestia przygotowywania różnych świąt czy jubileuszów spoczywa zazwyczaj na barkach kobiet. A co za tym idzie projekt przewidujący dzień wolny od pracy w święto katolickie, żeby móc harować w domu, nijak mi się z socjalizmem i walką o równouprawnienie kojarzy. Tym bardziej, że w ramach kompromisu sejmowego ma przybyć niedzieli handlowych (w handlu jeśli chodzi o sektor pracowniczy też przeważają kobiety). Pierwsze emancypantki na moje oko się w grobach aktualnie przewracają w i to w kierunku przeciwnym od wskazówek zegara. Niepoświęconych grobach ma się rozumieć. A chichot historii echem się odbija w piekle dobrych chęci, brukowanych obłudą.

W ramach christmasowego adwentowego obrazka Asia. W trakcie wzorcowych przygotowań do świąt wszelakich, wizualizująca praktyczne podejście do niedzieli handlowych. Czego wszystkim paniom życzę. Panom oczywiście też - ja na przykład osobiście i prywatnie od lat praktykuję wraz z rodziną bardzo luźne podejście do czerwonych kartek w kalendarzu, co się objawia grillem w te jakże "świąteczne" grudniowe dni. Karkóweczka, kaszanka czy pieczareczki z serem. Super sprawa, nawet jak sypie śniegiem i w tle słychać różne dżingelbelsy czy lulajżesy - naprawdę polecam, palce lizać.

Sesja świąteczna powstała we wrześniu.
Plener Adela Photo Pathology.
pentax 645/hp5.












wtorek, 3 grudnia 2024

W stepie szerokim.

 Henryk Sienkiewicz wielkim bypassem podtrzymującym ducha narodowego Polaków był. Tak mnie uczono w każdym razie w szkołach. Że powieści jego czytane w mroźne wieczory przy świecach i kominku w serca narodu wybranego wlewały otuchę, odwagę i nadzieję. I takie tam jeszcze... no nie do końca pamiętam, bo na lekcjach polskiego pod ławką zaczytywałem się fantastyką głównie. Zresztą nie tylko na polaku, na innych zajęciach też - no może nie licząc wuefu. Co ostatecznie doprowadziło do stanu dzisiejszego, kiedy czytać i jako tako pisać umiem, ale już różniczkować czy rozbijać atomy to ni cholery. Nad czym oczywiście chyba nie ubolewam. No ale chciałem o Sienkiewiczu, a właściwie nie tyle o nim samym, co o jednym z jego bohaterów czyli Michale Wołodyjowskim, w którym wielu wcześniejszych badaczy twórczości Henryka dopatrywało się jego wyimaginowanego alter ego. Wieki mijały, badacze i historycy dostawali do ręki coraz to nowsze narzędzia i na jaw w końcu wyszło, iż Wołodyjowski istniał naprawdę. A tak jeszcze bardziej naprawdę to istniało ich nawet dwóch i to właśnie z ich losów pisarz splótł swojego powieściowego Michała - pierwszego książkowego, jak zapewne nie wszyscy pamiętają poznajemy kiedy służy w dragonii księcia ruskiego Jeremiego Wiśniowieckiego. Natomiast pierwszy wzorcowy Wołodyjowski służył... w dragonii księcia ruskiego Jeremiego Wiśniowieckiego, a później pod rozkazami Aleksandra Piaseczyńskiego w którego dziennikach postać "Małego Rycerza" została zachowana, a które to jak wiadomo przeglądał wnikliwie Sienkiewicz. Ów prawdziwy raptus Michał dopuściwszy się gwałtu na jednej z córek unickiego duchownego zostaje przeniesiony - niczym ksiądz z parafii na parafię - daleko na ówczesne stepy wschodnie gdzie zgodnie z etosem rycerskim chwalebnie w obronie ojczyzny ginie w potyczce z Tatarami.
Drugim pierwowzorem (drugowzorem?) bohatera Trylogii Henryka był również Michał Wołodyjowski urodzony około 1620 roku na Podolu w szlacheckiej rodzinie. Dzięki swojemu prominentnemu wujowi karmelicie Szymonowi Wołodyjowskiemu miał możliwość kształcić się na księdza, ale zdecydowanie wybrał wojaczkę. Zgodnie z zapiskami już w 1644 walczył z Tatarami pod Ochmatowem, znika z pola widzenia na czas wojen z Kozakami, potem objawia się już podczas walk ze Szwedami. Odnaleziono jego późniejszą skargę, w której do hetmana Stanisława „Rewery” Potockiego pisze: ”za lata wyczerpującej służby wojskowej otrzymałem jedynie rany, podziurawiony kulami kaftan oraz kulawą kobyłę”. W 1660 roku Michał osiada w niewielkim majątku Paniowice Zielenieckie, którego drugą połową zarządza miecznik podolski Walenty Jeziorkowski posiadający córkę Krystynę, która to szybko zapałała atencją do Wołodyjowskiego i choć jak na ówczesne standardy młódką już nie była - będąc do tego trzykrotną wdową - Michał odwzajemnił uczucia. W wyniku sprzeciwu miecznika, któremu nie w smak był ożenek jego córki z jakimś gołodupcem, para czeka niezbyt długo do jego śmierci ze ślubem, a potem całkiem dobrze zarządzając połączonym majątkiem oraz zajmując się handlem pomnażają swoje dobra, zarobione kwoty inwestując przezornie z dala od wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. O majętności Michała świadczy fakt, iż w 1669 roku wystawia swój własny oddział piechoty węgierskiej i zostaje mianowany (dzięki koneksjom, nie piechocie) rotmistrzem w twierdzy kamienieckiej. Latem 1672 twierdza kamieniecka zostaje oblężona przez wojska tureckie i choć formalnie jej dowódcą był starosta generalny podolski Mikołaj Potocki to obroną dowodził nie kto inny tylko Wołodyjowski. Twierdza z powodu fatalnego stanu murów oraz przewagi w działach Turków kapituluje po tygodniu i po pertraktacjach wszyscy obrońcy zaczynają opuszczać Kamieniec. Wtedy dochodzi do eksplozji prochów w podziemiach - Michał Wołodyjowski ginie trafiony w głowę odłamkiem kartacza. Nigdy nie ustalono osoby odpowiedzialnej za podpalenie prochu, jednak wszyscy od początku podejrzewali dowódcę artylerii zamkowej, Kurlandczyka Heykinga. A Baśka? Skąd Sienkiewicz wziął pierwowzór Baśki? To akurat żadna tajemnica, bowiem wszyscy doskonale wiedzą, iż była to Magdalena Zawadzka - trzecia żona Gustawa Holoubka. A że Henryk napisał powieść prawie wiek przed jej narodzinami? No cóż to nic dziwnego, wieszczem wszak przecież był.

Ja akurat żadnej Baśki ani Kryśki pod ręką nie mam, ba, nie mam nawet Wandy co nie chciała Niemca. Mam za to Grację, którą udało mi się sfotografować w stepie szerokim, którego wzrokiem sokolim nie zmierzysz... czyli na dzisiejszych kreso rubieżach, czyli na Podlasiu podczas pleneru Misja Wschód.
Pentax 645/hp5 i lomochrome.

 

 



















czwartek, 28 listopada 2024

Karpiem między oczy.

 Już za chwileczkę, już za momencik w Polsce na nowo rozgorzeje tradycyjna świąteczna dyskusja na temat tego, czy karpia godzi się sprzedawać żywego czy nie. Oczywiście obrońcy starej dobrej komunistycznej tradycji dla ubogich będą za, bo przecież nie ma nic bardziej zajebistego niż bydle z łuskami pływające w tyciej wannie w ich i tak przyciasnej łazience, które potem trzeba po cichu - żeby dzieci tego nie oglądały - walnąć młotkiem między oczy i wypatroszyć nożem. Przeciwnicy, czyli obrońcy praw zwierząt nawet siłą wyjętych z wody, będą naturalnie całkowicie przeciw, bo to niehumanitarne i nieludzkie i nierybie nawet bym powiedział. Osobiście prywatnie, publicznie i zasadniczo deklaruję iż jestem po stronie tych drugich i to od dawien dawna, kiedy nie było to jeszcze modne. Raz, że jako ludzie jesteśmy wystarczająco niehumanitarni wobec siebie i nie ma co w to wciągać jeszcze niewinnych zwierząt, dwa, nie słyszałem jeszcze ani razu, żeby własnoręczne zabicie karpia poprawiło jego mułowaty smak czy pozbawiło bydlaka tych paskudnych i upierdliwych ości. Więc jeśli chodzi o mnie to w ogóle można zrobić całkowity zakaz sprzedaży karpia, bo jego zjedzenie szkodzi na kubki smakowe gorzej niż wypalenie paczki popularnych bez filtra i popicie tego najtańszym piwem z promocji popularnej sieci dyskontów z robakiem w logo. A jak ktoś jest już takim upartym urodzonym masochistą i jeść karpia musi z niewiadomych mi przyczyn, to niech sobie go kupi w formie nieżywej i po kłopocie. Przynajmniej dla kupującego i aktywistów, bo dla karpia to już raczej nie.

A skoro już jesteśmy przy kwestiach świątecznego handlu żywym towarem to poruszyć chciałbym nie tak bardzo odległy historycznie okres, kiedy można było sprzedać nie tylko żywego karpia, kurę czy prosiaka, ale i całkiem żywą żonę. I proszę się tu nie obruszać zaraz, że szowinista, że zacznę wychwalać jakieś nieludzkie zwyczaje plemion do niedawna dzikich kompletnie i niecywilizowanych, dla których koza czy wielbłąd to szczęście większe niż baba w domu. Nie chodzi też o całkiem podobno dochodowe mafijne kwestie handlu żywym towarem w krajach Trzeciego Świata, bo tu raczej idzie o przymuszanie sprzedawanych kobiet do prostytucji, a nie do żeniaczki. Kwestia sprzedaży żon którą chcę poruszyć - co zapewne niektórych nieco zaskoczy - dotyczy bowiem ogólnie ujmując dziewiętnastowiecznej Anglii. Jak można bez zbędnego wysiłku poszukiwawczego wyczytać w "internetach" zwyczaj ten rozkwitł na dobre (lub co też bardziej prawdopodobne, został lepiej poznany) na Wyspach Brytyjskich w okolicach XVII wieku i był zwyczajowo praktykowany głównie wśród uboższych warstw robotniczo chłopskich, dla których to rozwód ze względu na skomplikowaną procedurę i wysokie koszty nie wchodził w ogóle w grę. Wówczas nader często stosowano ludową praktykę - mąż pojawiał się w dzień targowy na lokalnym placu handlowym wraz ze swoją małżonką prowadzoną na umownym postronku, co było dla reszty jasnym sygnałem chęci sprzedaży połowicy i jeżeli znalazł się chętny nabywca to dobijali targu. Zapłatą mogła być zarówno gotówka jak i dobra materialne (z annałów wynika, że również piwo czy wino), wszystko było kwestią dogadania się. Ale żeby nie było tak, że propaguję tutaj jawnie dyskryminację kobiet i pozbywanie się gadatliwych czy upierdliwych żon przez znudzonych facetów, to spieszę wyjaśnić, iż by mogło w ogóle dojść do takiej transakcji to zgodę każdorazowo musiała dobrowolnie wyrazić małżonka. I to zarówno na sam fakt sprzedaży jak i na bycie sprzedaną konkretnemu nabywcy Jak wynika z historycznych zapisków kobiety czyniły to zazwyczaj nader chętnie, zwłaszcza jeśli ich małżeństwo od dawna było fikcją, nie układało się, a "nowy nabywca" był na przykład jej dotychczasowym skrytym kochankiem czy też wybrankiem. Bywało też tak, że żona była sprzedawana z powodu biedy i dopiero nowy mąż był w stanie jej zapewnić godniejsze życie, zdarzało się też i tak, że sprzedawana niewiasta sama aranżowała transakcję i do tego nowemu nabywcy organizowała niezbędne środki na jej kupno. Prawodawstwo brytyjskie nigdy oficjalnie nie próbowało nawet zalegalizować tego zjawiska, ale też mając o nim sporą wiedzę nigdy też kategorycznie nie zakazywało podobnych transakcji i zazwyczaj nie ścigało z urzędu nikogo z biorących udział w tym handlu, niespecjalnie też sprzeciwiał się temu procederowi moralny i religijny przewodnik ludu czyli duchowieństwo w Anglii. Najczęściej do "sprzedaży" dochodziło na podstawie umowy ustnej, ale czasami co zapobiegliwsi nowi mężowie upierali się przy akcie notarialnym - jeden z takowych dotyczący sprzedaży przez Johna Parsonsa żony Anny niejakiemu Johnowi Tookerowi za sześć funtów i sześć szylingów, znajduje się do dziś w zbiorach Muzeum Brytyjskiego. Inny dokument informuje, iż piekarz zastawszy żonę w ramionach kochanka, oficjalnie przed lokalnym sędzią zażądał jej kupna przez amanta, który mu doprawiał rogi i jak wynika z zapisków do transakcji doszło. Tam też w archiwach można odnaleźć pochodzącą z 1819 roku z Ashbourne relację lokalnego sędziego pokoju, który dla odmiany z przyczyn nieznanych próbował zapobiec sprzedaży innej żony - jak się okazało został przez tłum pobity i przepędzony. Do tejże relacji dołączona jest odręczna notatka owego sędziego, w której jasno po fakcie tłumaczy: "...jeśli zaś chodzi o samą sprzedaż, nie sądzę, żebym miał prawo jej zapobiegać czy nawet utrudniać jej przebieg, gdyż wywodzi się ona ze zwyczaju kultywowanego przez ludzi, którzy mogliby się stać niebezpieczni, gdyby ich tego na mocy prawa pozbawić...". Historycy przebadawszy wiele udokumentowanych przypadków pokusili się nawet o przykładowe zestawienie statystyk zawodów i "rozwodów" polegających na sprzedaży. Wśród 150 zbadanych sprzedających najwięcej było (co raczej niespecjalnie dziwi) handlarzy obwoźnym towarem (19), potem budowlańców (14), było też pięciu kowali i czterech kominiarzy. Jak się okazuje w badanej grupie znalazło się również dwóch mężczyzn "szlachetnie urodzonych". Nie był to zdaje się zbyt odosobniony przypadek ze sfer wyższych, bowiem jak wynika z innych historycznych zapisków najsłynniejszym przykładem szlachetnie urodzonego "nabywcy"okazuje się być przypadek drugiego księcia Chandos, Henry’ego Brydgesa, który około 1740 roku kupił od stajennego swoją drugą żonę. Gwoli historycznej uczciwości i na dowód, iż opisany proceder to nie była jedynie krótkotrwała anomalia, jest najstarszy zachowany angielski zapis o sprzedaży żony pochodzący z 1302 roku, ale w drugą stronę, jeszcze na początku XX wieku pisarz Courtney Kenny wspominał, iż jest to zwyczaj "głęboko zakorzeniony w społeczeństwie, co świadczy o tym, że już dawno miał swój początek”. Ostatnia publicznie znana i szeroko komentowana w gazetach transakcja miała miejsce w Leeds w 1913 roku, kiedy to pewien mężczyzna sprzedał swoją połowicę koledze z pracy za kwotę jednego funta.
W czasach współczesnych, mimo rozwoju społeczeństwa i jego rzekomego ucywilizowania się, jak powszechnie wiadomo każdemu kto przeżył rozwód - te nie bywają wcale mniej skomplikowane czy tańsze, trwać mogą latami i do ruiny doprowadzić nawet najbogatszych jak pójdzie na noże. Niestety dziki pęd za humanitaryzmem i poprawnością nie pozwala już na odsprzedanie żony czy męża, co z pewnością siedemnastowiecznym mieszkańcom Wysp Brytyjskich wydawałoby się szczególnie nieludzkie i niepotrzebnie okrutne. Obecnie jedyne co można zrobić w granicach prawa, to jego lub ją co najwyżej wylizingować w ramach swingers party lub szeroko rozumianej samopomocy sąsiedzkiej, albo też bez urzędowego rozwodu pozbyć się drugiej połowy z domu licząc na to, że jak słodki kotek znajdzie nowy ciepły dom.

A na koniec w nagrodę za przeczytanie tego niezbyt długiego tekstu Ola. Z tego co wiem to panna jeśli chodzi o stan cywilny.. Uchwycona na tegorocznym wrześniowym plenerze Adela Photo Pathology.
Pentax645/hp5

 

 










wtorek, 19 listopada 2024

Majtki wyklęte.

 Jest taki stary dowcip, mówiący o tym, że kiedyś, żeby zobaczyć kobiece pośladki należało rozchylić majtki, a dziś, żeby zobaczyć majtki, należy rozchylić pośladki. Natenczas właśnie, dzięki impulsowi słownemu od Pani Zofii przedstawię w miarę zwięźle historię damskich majtek. Historię teoretycznie długą jak pantalony, ale tak naprawdę jeśli chodzi o przedział czasowy to skąpą jak stringi. Wydawać by się bowiem mogło, że kobieca bielizna jest czymś tak oczywistym i naturalnym, że na pewno pierwsze majtki założyła Ewa zaraz po wygnaniu z raju i jedyne co jest w tej historii niejasne to tylko to jakiej były firmy. Tymczasem jak się okazuje nic bardziej mylnego, przez wiele, wiele wieków gacie jako okrycie intymnej części ciała były czymś zarezerwowanym tylko i wyłącznie dla mężczyzn. Taki na przykład żyjący 5300 lat temu na terenach dzisiejszego Tyrolu słynny człowiek lodu Ötzi, oprócz wierzchniej odzieży miał na sobie specjalną skórzaną przepaskę chroniącą genitalia. W XIII wieku krwiożerczy Mongołowie najeżdżający Europę nie mogli nadziwić się, że zachodni rycerze pod zbrojami noszą krótkie spodenki ściśle przylegające do intymnych części ciała. A kobiety? W takim starożytnym Egipcie co prawda nosiły dodatkowe tuniki na biodrach, ale już współczesne im Greczynki czy Rzymianki jedynie piersi owijały pasami tkaniny by podkreślić jędrne kształty skryte pod szatą, o okryciach dolnych intymnych partii ciała annały milczą. Pierwsze pisemne historyczne wzmianki o namiastce damskiej bielizny dotyczą natomiast starożytnych rzymskich kurtyzan, które na biodrach nosiły przepaski z kawałkami opadającego materiału zakrywającego im pośladki oraz łono. Parę wieków później weneckie panie lekkich obyczajów zaczęły nosić calzoni - szyte na miarę z lnu, bawełny lub jedwabiu bufiaste majtki z nogawkami do kolan, niekoniecznie we właściwych miejscach zaszyte całkiem - podobno za usługi kurtyzany ubranej w takie gatki trzeba było płacić drożej. Stąd nie powinno nikogo dziwić, że kościół katolicki jako samozwańcza instytucja broniąca moralności oraz damskiego krocza, oficjalnie potępiał damską bieliznę jako siedlisko pożądania i rozpusty i zakazywał jej noszenia kobietom. Francuski szesnastowieczny pisarz i filozof-humanista Michel de Montaigne w tej kwestii zanotował, iż „osłanianie określonych części ciała ma służyć przyciąganiu ku nim uwagi”. Dlatego też przyzwoite niewiasty z powodów co najmniej moralnych owych grzesznych gatek nie nosiły i już. Do czasów francuskiej królowej Katarzyny Medycejskiej, która to dla siebie i swoich dwórek kazała uszyć długie bawełniane majtki do jazdy konnej, a dokładniej do tego, by niewiasty wsiadające na konia stajennym swoim nie ukazywały podczas tej czynności zbyt wielu intymnych szczegółów swej anatomii. W XVIII wieku francuski król Ludwik XV wydał dekret nakazujący estradowym tancerkom i artystkom nosić pantalony w celu uniknięcia gorszenia publiczności. 150 lat temu we Francji powstała nawet policja "majtkowa" - funkcjonariusze tego wydziału chodzili na występy i przedstawienia sprawdzać, czy przepis jest respektowany. Podobno przydział do tej formacji był marzeniem każdego francuskiego policjanta. Nic dziwnego, że nad majtkami damskimi unosiło się odium wstydu i nieprzyzwoitości. W Polsce pod koniec XIX wieku odnotowano, iż starsze kobiety ze względu na komfort cieplny pantalony nosiły, ale panny wstydziły się tej części stroju. W okolicach Limanowej w tym samym czasie zanotowano, iż wyśmiewano dziewczęta próbujące majtki nosić.
Kiedy więc majtki zaczęły wkraczać na salony? Nieśmiało już w XIX wieku, kiedy francuski filozof, Jean-Jacques Rousseau zalecił matkom zakładanie tej części garderoby swoim małoletnim córkom, by te podczas zabawy mogły czuć się swobodnie i nieskrępowanie. Sęk w tym, że kiedy tylko dziewczęta dorastały natychmiast przestawały majtki nosić-  tak silna we Francji była niechęć do tej niemoralnej garderoby. A w Anglii moda na damskie gatki zaczęła się wraz z modą na uprawianie sportu przez panie - po prostu majtki były praktyczne. Ale tak naprawdę dopiero emancypacja i "przejmowanie" przez kobiety prac i ról wcześniej zarezerwowanych tylko dla mężczyzn, spowodowało rozpowszechnienie bielizny jako wygodnej i pozwalającej zachować dyskrecję i higienę. Pomogła też moda, kiedy po I Wojnie Światowej "skrócono" mocno spódnice, majtki stały się akceptowalną normą. W 1928 roku niemiecka firma Naturana zaprezentowała model bawełnianych majtek, które przypominały dzisiejsze mocno zabudowane figi. Jeszcze w 1949 roku tenisistka Gussie Moran wywołała skandal pojawiając się na korcie w kusej spódniczce odsłaniającej majtki obszyte koronką, ale już w 1950 roku firma Triumph urządziła publiczny pokaz mody majtkowej. W latach 70-tych ubiegłego wieku panie oszalały na punkcie fig - bielizny którą projektant mody Rudi Gernreich zaprojektował w prezencie ślubnym dla swojej koleżanki. Dziś już chyba żadna kobieta nie wyobraża sobie swojej garderoby bez tego, zdawać by się mogło drobnego elementu. No i kościół katolicki łaskawie zmienił zdanie, już nie okłada klątwą kobiet w majtkach tylko raczej te co ich nie noszą. No chyba, że mówimy o stringach... tu wodzenie na pokuszenie sznureczkami może być iście szatańskie.

A ja dziś w ramach luźnej wizualizacji tematu pragnę pokazać pięć usłuchanych cór kościoła - żadna bowiem jak się dobrze przyjrzałem nie miała na sobie bielizny. Jedynie listki prawie, że figowe. Czy jakoś tak. Panie i panowie: Julia, Ola, Asia, Ewa i Ola.
Adela Photo Pathology 2024.
pentax645/hp5.









piątek, 15 listopada 2024

Choreomania.

"...Wtańcz mnie w swoje piękno i niech skrzypce w ogniu drżą
Przez paniczny strach aż znajdę swój bezpieczny port
Pieść mnie nagą dłonią albo w rękawiczce pieść
Tańcz mnie po miłości kres." *

Powyższy tekst to oczywiście ostatni wers piosenki p.t. "Dance Me to the End of Love", znanego acz niestety nieżyjącego już jakiś czas artysty Leonarda Cohena. Tekst który w mojej osobistej ocenie łączy w sobie miłość, muzykę i taniec oraz jak wynika z moich obserwacji organoleptycznych bywa dosyć często grany na weselach (ale nie tylko), w charakterze tak zwanego pierwszego tańca, który tradycyjnie inicjuje Para Młoda. I zasadniczo słusznie, bowiem ten pierwszy taniec (nadal w mej osobistej ocenie), jeśli już musi się odbyć, to nie do byle jakiego umpa umpa, tylko do muzyki niosącej dla nowożeńców jakiś ładunek emocjonalny, odświeżający wspomnienia, dający nadzieję na przyszłość, itp. Potem już można tańczyć do wszystkiego, nawet do byle czego jak to często właśnie bywa. Bywa też tak, że zarówno na weselu jak i na innych imprezach tanecznych znajdzie się przynajmniej jeden osobnik, któremu żadna muzyka w tańcu nie przeszkodzi. Nawet jej brak. Sięgnijcie do wspomnień -  orkiestra już dawno poszła na jednego plus śledzik, DJ za kotarą od 5 minut płucze gardło i studzi ręce, a tu na parkiecie on, ona lub nawet oni tańczą. Do pozornej ciszy, bo jak znam życie to w uszach im na pewno coś gra, choć pewnie w przypadku kilku takich osób trudno, żeby to był jeden kawałek i dlatego zazwyczaj wygląda to zabawnie. W dzisiejszych czasach łatwo rozwikłać zagadkę dotyczącą przyczyny: zazwyczaj jest to przekonanie o własnej zajebistości plus ciut za dużo alkoholu lub/albo/plus inne substancje odurzające, niekoniecznie w płynie, które skutecznie odbierają tancerzowi/tancerzom postrzeganie rzeczywistości nawet dźwiękowej.
Czy zjawisko tańczenia bez muzyki jest "wynalazkiem" naszych czasów i powodowane jest wyłącznie coraz to nowocześniejszymi i skuteczniejszymi używkami? Niekoniecznie, inaczej na przełomie XV i XVI wieku Paracelsus (lekarz i przyrodnik zwany ojcem medycyny nowożytnej), nie posłużyłby się po raz pierwszy pojęciem choreomanii: z greckiego: choros (taniec) i mania (szaleństwo), nazywanej w naszym języku potocznie manią lub epidemią tańca. Pierwsze pisemne wzmianki o tym zjawisku pochodzą z odległego VII wieku, potem podobne historie bywają opisywane co jakiś czas, by wreszcie wedle kronik zaniknąć całkowicie w wieku XVII. Co ciekawe wedle owych starych zapisków ta plaga tańca występowała jedynie na zachodzie Europy, w Niemczech, Francji, Anglii, Holandii i to jedynie podczas klęsk żywiołowych jak susze czy powódź lub podczas klęsk głodu wywołanych przez różne czynniki. Charakteryzowała się tym, że zazwyczaj jedna osoba zupełnie bez powodu inicjowała taniec bez żadnej muzyki, a potem przyłączali się do niej kolejni "zarażeni", tańcząc w transie aż do utraty tchu lub omdlenia, by po odpoczynku wstać i wrócić do tańca, a stan ten wśród tańczących czy też pląsających utrzymywał się od kilku dni do kilku nawet miesięcy. Podobno w skrajnych przypadkach niektórzy "zatańczyli" się na śmierć, normą był opuchnięte nogi i obdarte do krwi stopy. Podczas jednej z takich epidemii w Niemczech pod tańczącymi zawalił się most i wiele osób utonęło w rzece Mozie. Najsłynniejszym udokumentowanym przypadkiem była epidemia tańca w Strasburgu z 1518 roku, gdzie zapisana w kronikach z imienia i nazwiska kobieta Frau Troffea jako pierwsza zaczęła tańczyć na ulicy. W przeciągu czterech dni dołączyły do niej 33 osoby, a po miesiącu ogarniętych manią było już 400 osób spośród których wielu rzekomo zmarło w wyniku ataków serca, udarów czy ogólnego wycieńczenia organizmu. W tamtych odległych czasach snuto oczywiście wiele teorii mniej lub bardziej medycznych dotyczących przyczyny samego zjawiska, były a jakże podejrzenia, że szatan maczał w tym kopytka, epidemię tańca również porównywano do pląsawicy zwanej tańcem św. Wita - czyli epilepsji, później zaczęto podejrzewać zatrucie sporyszem - psychoaktywnym grzybem o składzie podobnym do LSD, pasożytującym na zbożu i spożywanym nieświadomie potem wraz z mąką, z czasem jednak wszystkie te teorie odrzucono. Co ciekawe mimo upływu czasu, postępu nauki i rozwoju medycyny oraz metod badawczych, do dziś nie udało się rozwikłać zagadki i w pełni przekonująco wyjaśnić, co wywoływało ową unikalną epidemię. Ostatecznie naukowcy opisali choreomanię jako „zbiorową chorobę psychiczną”, „zbiorową histerię” oraz „zbiorowe szaleństwo”, bez podania jakichkolwiek nawet prawdopodobnych przyczyn wywołujących ów stan czy też sposobu rozprzestrzeniania się plagi na inne osoby.

Także drodzy miłośnicy tańca wszelakiego... czeka na was nierozwiązana muzyczna (no prawie muzyczna) zagadka i niewątpliwie nagroda Nobla za jej rozwikłanie.

A u mnie dziś Marta, która - z tego co pamiętam jak przez mgłę z ciepłych czerwcowych podlaskich nocy - umie tańczyć. Płotu trzymała się natomiast nie ze zmęczenia tańcem, tylko taka była koncepcja artystyczna. Uchwycona na plenerze Misja Wschód 2024. W użyciu pentax645/hp5.

* fragment piosenki Cohena w przekładzie Macieja Zembatego.




















Dr EjAj.

 Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem w okresie dojrzewania (żona złośliwie twi...