"...Wtańcz mnie w swoje piękno i niech skrzypce w ogniu drżą
Przez paniczny strach aż znajdę swój bezpieczny port
Pieść mnie nagą dłonią albo w rękawiczce pieść
Tańcz mnie po miłości kres." *
Powyższy tekst to oczywiście ostatni wers piosenki p.t. "Dance Me to the End of Love", znanego acz niestety nieżyjącego już jakiś czas artysty Leonarda Cohena. Tekst który w mojej osobistej ocenie łączy w sobie miłość, muzykę i taniec oraz jak wynika z moich obserwacji organoleptycznych bywa dosyć często grany na weselach (ale nie tylko), w charakterze tak zwanego pierwszego tańca, który tradycyjnie inicjuje Para Młoda. I zasadniczo słusznie, bowiem ten pierwszy taniec (nadal w mej osobistej ocenie), jeśli już musi się odbyć, to nie do byle jakiego umpa umpa, tylko do muzyki niosącej dla nowożeńców jakiś ładunek emocjonalny, odświeżający wspomnienia, dający nadzieję na przyszłość, itp. Potem już można tańczyć do wszystkiego, nawet do byle czego jak to często właśnie bywa. Bywa też tak, że zarówno na weselu jak i na innych imprezach tanecznych znajdzie się przynajmniej jeden osobnik, któremu żadna muzyka w tańcu nie przeszkodzi. Nawet jej brak. Sięgnijcie do wspomnień - orkiestra już dawno poszła na jednego plus śledzik, DJ za kotarą od 5 minut płucze gardło i studzi ręce, a tu na parkiecie on, ona lub nawet oni tańczą. Do pozornej ciszy, bo jak znam życie to w uszach im na pewno coś gra, choć pewnie w przypadku kilku takich osób trudno, żeby to był jeden kawałek i dlatego zazwyczaj wygląda to zabawnie. W dzisiejszych czasach łatwo rozwikłać zagadkę dotyczącą przyczyny: zazwyczaj jest to przekonanie o własnej zajebistości plus ciut za dużo alkoholu lub/albo/plus inne substancje odurzające, niekoniecznie w płynie, które skutecznie odbierają tancerzowi/tancerzom postrzeganie rzeczywistości nawet dźwiękowej.
Czy zjawisko tańczenia bez muzyki jest "wynalazkiem" naszych czasów i powodowane jest wyłącznie coraz to nowocześniejszymi i skuteczniejszymi używkami? Niekoniecznie, inaczej na przełomie XV i XVI wieku Paracelsus (lekarz i przyrodnik zwany ojcem medycyny nowożytnej), nie posłużyłby się po raz pierwszy pojęciem choreomanii: z greckiego: choros (taniec) i mania (szaleństwo), nazywanej w naszym języku potocznie manią lub epidemią tańca. Pierwsze pisemne wzmianki o tym zjawisku pochodzą z odległego VII wieku, potem podobne historie bywają opisywane co jakiś czas, by wreszcie wedle kronik zaniknąć całkowicie w wieku XVII. Co ciekawe wedle owych starych zapisków ta plaga tańca występowała jedynie na zachodzie Europy, w Niemczech, Francji, Anglii, Holandii i to jedynie podczas klęsk żywiołowych jak susze czy powódź lub podczas klęsk głodu wywołanych przez różne czynniki. Charakteryzowała się tym, że zazwyczaj jedna osoba zupełnie bez powodu inicjowała taniec bez żadnej muzyki, a potem przyłączali się do niej kolejni "zarażeni", tańcząc w transie aż do utraty tchu lub omdlenia, by po odpoczynku wstać i wrócić do tańca, a stan ten wśród tańczących czy też pląsających utrzymywał się od kilku dni do kilku nawet miesięcy. Podobno w skrajnych przypadkach niektórzy "zatańczyli" się na śmierć, normą był opuchnięte nogi i obdarte do krwi stopy. Podczas jednej z takich epidemii w Niemczech pod tańczącymi zawalił się most i wiele osób utonęło w rzece Mozie. Najsłynniejszym udokumentowanym przypadkiem była epidemia tańca w Strasburgu z 1518 roku, gdzie zapisana w kronikach z imienia i nazwiska kobieta Frau Troffea jako pierwsza zaczęła tańczyć na ulicy. W przeciągu czterech dni dołączyły do niej 33 osoby, a po miesiącu ogarniętych manią było już 400 osób spośród których wielu rzekomo zmarło w wyniku ataków serca, udarów czy ogólnego wycieńczenia organizmu. W tamtych odległych czasach snuto oczywiście wiele teorii mniej lub bardziej medycznych dotyczących przyczyny samego zjawiska, były a jakże podejrzenia, że szatan maczał w tym kopytka, epidemię tańca również porównywano do pląsawicy zwanej tańcem św. Wita - czyli epilepsji, później zaczęto podejrzewać zatrucie sporyszem - psychoaktywnym grzybem o składzie podobnym do LSD, pasożytującym na zbożu i spożywanym nieświadomie potem wraz z mąką, z czasem jednak wszystkie te teorie odrzucono. Co ciekawe mimo upływu czasu, postępu nauki i rozwoju medycyny oraz metod badawczych, do dziś nie udało się rozwikłać zagadki i w pełni przekonująco wyjaśnić, co wywoływało ową unikalną epidemię. Ostatecznie naukowcy opisali choreomanię jako „zbiorową chorobę psychiczną”, „zbiorową histerię” oraz „zbiorowe szaleństwo”, bez podania jakichkolwiek nawet prawdopodobnych przyczyn wywołujących ów stan czy też sposobu rozprzestrzeniania się plagi na inne osoby.
Także drodzy miłośnicy tańca wszelakiego... czeka na was nierozwiązana muzyczna (no prawie muzyczna) zagadka i niewątpliwie nagroda Nobla za jej rozwikłanie.
A u mnie dziś Marta, która - z tego co pamiętam jak przez mgłę z ciepłych czerwcowych podlaskich nocy - umie tańczyć. Płotu trzymała się natomiast nie ze zmęczenia tańcem, tylko taka była koncepcja artystyczna. Uchwycona na plenerze Misja Wschód 2024. W użyciu pentax645/hp5.
* fragment piosenki Cohena w przekładzie Macieja Zembatego.
Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc ...
Komentarze
Prześlij komentarz