Przejdź do głównej zawartości

Karpiem między oczy.

 Już za chwileczkę, już za momencik w Polsce na nowo rozgorzeje tradycyjna świąteczna dyskusja na temat tego, czy karpia godzi się sprzedawać żywego czy nie. Oczywiście obrońcy starej dobrej komunistycznej tradycji dla ubogich będą za, bo przecież nie ma nic bardziej zajebistego niż bydle z łuskami pływające w tyciej wannie w ich i tak przyciasnej łazience, które potem trzeba po cichu - żeby dzieci tego nie oglądały - walnąć młotkiem między oczy i wypatroszyć nożem. Przeciwnicy, czyli obrońcy praw zwierząt nawet siłą wyjętych z wody, będą naturalnie całkowicie przeciw, bo to niehumanitarne i nieludzkie i nierybie nawet bym powiedział. Osobiście prywatnie, publicznie i zasadniczo deklaruję iż jestem po stronie tych drugich i to od dawien dawna, kiedy nie było to jeszcze modne. Raz, że jako ludzie jesteśmy wystarczająco niehumanitarni wobec siebie i nie ma co w to wciągać jeszcze niewinnych zwierząt, dwa, nie słyszałem jeszcze ani razu, żeby własnoręczne zabicie karpia poprawiło jego mułowaty smak czy pozbawiło bydlaka tych paskudnych i upierdliwych ości. Więc jeśli chodzi o mnie to w ogóle można zrobić całkowity zakaz sprzedaży karpia, bo jego zjedzenie szkodzi na kubki smakowe gorzej niż wypalenie paczki popularnych bez filtra i popicie tego najtańszym piwem z promocji popularnej sieci dyskontów z robakiem w logo. A jak ktoś jest już takim upartym urodzonym masochistą i jeść karpia musi z niewiadomych mi przyczyn, to niech sobie go kupi w formie nieżywej i po kłopocie. Przynajmniej dla kupującego i aktywistów, bo dla karpia to już raczej nie.

A skoro już jesteśmy przy kwestiach świątecznego handlu żywym towarem to poruszyć chciałbym nie tak bardzo odległy historycznie okres, kiedy można było sprzedać nie tylko żywego karpia, kurę czy prosiaka, ale i całkiem żywą żonę. I proszę się tu nie obruszać zaraz, że szowinista, że zacznę wychwalać jakieś nieludzkie zwyczaje plemion do niedawna dzikich kompletnie i niecywilizowanych, dla których koza czy wielbłąd to szczęście większe niż baba w domu. Nie chodzi też o całkiem podobno dochodowe mafijne kwestie handlu żywym towarem w krajach Trzeciego Świata, bo tu raczej idzie o przymuszanie sprzedawanych kobiet do prostytucji, a nie do żeniaczki. Kwestia sprzedaży żon którą chcę poruszyć - co zapewne niektórych nieco zaskoczy - dotyczy bowiem ogólnie ujmując dziewiętnastowiecznej Anglii. Jak można bez zbędnego wysiłku poszukiwawczego wyczytać w "internetach" zwyczaj ten rozkwitł na dobre (lub co też bardziej prawdopodobne, został lepiej poznany) na Wyspach Brytyjskich w okolicach XVII wieku i był zwyczajowo praktykowany głównie wśród uboższych warstw robotniczo chłopskich, dla których to rozwód ze względu na skomplikowaną procedurę i wysokie koszty nie wchodził w ogóle w grę. Wówczas nader często stosowano ludową praktykę - mąż pojawiał się w dzień targowy na lokalnym placu handlowym wraz ze swoją małżonką prowadzoną na umownym postronku, co było dla reszty jasnym sygnałem chęci sprzedaży połowicy i jeżeli znalazł się chętny nabywca to dobijali targu. Zapłatą mogła być zarówno gotówka jak i dobra materialne (z annałów wynika, że również piwo czy wino), wszystko było kwestią dogadania się. Ale żeby nie było tak, że propaguję tutaj jawnie dyskryminację kobiet i pozbywanie się gadatliwych czy upierdliwych żon przez znudzonych facetów, to spieszę wyjaśnić, iż by mogło w ogóle dojść do takiej transakcji to zgodę każdorazowo musiała dobrowolnie wyrazić małżonka. I to zarówno na sam fakt sprzedaży jak i na bycie sprzedaną konkretnemu nabywcy Jak wynika z historycznych zapisków kobiety czyniły to zazwyczaj nader chętnie, zwłaszcza jeśli ich małżeństwo od dawna było fikcją, nie układało się, a "nowy nabywca" był na przykład jej dotychczasowym skrytym kochankiem czy też wybrankiem. Bywało też tak, że żona była sprzedawana z powodu biedy i dopiero nowy mąż był w stanie jej zapewnić godniejsze życie, zdarzało się też i tak, że sprzedawana niewiasta sama aranżowała transakcję i do tego nowemu nabywcy organizowała niezbędne środki na jej kupno. Prawodawstwo brytyjskie nigdy oficjalnie nie próbowało nawet zalegalizować tego zjawiska, ale też mając o nim sporą wiedzę nigdy też kategorycznie nie zakazywało podobnych transakcji i zazwyczaj nie ścigało z urzędu nikogo z biorących udział w tym handlu, niespecjalnie też sprzeciwiał się temu procederowi moralny i religijny przewodnik ludu czyli duchowieństwo w Anglii. Najczęściej do "sprzedaży" dochodziło na podstawie umowy ustnej, ale czasami co zapobiegliwsi nowi mężowie upierali się przy akcie notarialnym - jeden z takowych dotyczący sprzedaży przez Johna Parsonsa żony Anny niejakiemu Johnowi Tookerowi za sześć funtów i sześć szylingów, znajduje się do dziś w zbiorach Muzeum Brytyjskiego. Inny dokument informuje, iż piekarz zastawszy żonę w ramionach kochanka, oficjalnie przed lokalnym sędzią zażądał jej kupna przez amanta, który mu doprawiał rogi i jak wynika z zapisków do transakcji doszło. Tam też w archiwach można odnaleźć pochodzącą z 1819 roku z Ashbourne relację lokalnego sędziego pokoju, który dla odmiany z przyczyn nieznanych próbował zapobiec sprzedaży innej żony - jak się okazało został przez tłum pobity i przepędzony. Do tejże relacji dołączona jest odręczna notatka owego sędziego, w której jasno po fakcie tłumaczy: "...jeśli zaś chodzi o samą sprzedaż, nie sądzę, żebym miał prawo jej zapobiegać czy nawet utrudniać jej przebieg, gdyż wywodzi się ona ze zwyczaju kultywowanego przez ludzi, którzy mogliby się stać niebezpieczni, gdyby ich tego na mocy prawa pozbawić...". Historycy przebadawszy wiele udokumentowanych przypadków pokusili się nawet o przykładowe zestawienie statystyk zawodów i "rozwodów" polegających na sprzedaży. Wśród 150 zbadanych sprzedających najwięcej było (co raczej niespecjalnie dziwi) handlarzy obwoźnym towarem (19), potem budowlańców (14), było też pięciu kowali i czterech kominiarzy. Jak się okazuje w badanej grupie znalazło się również dwóch mężczyzn "szlachetnie urodzonych". Nie był to zdaje się zbyt odosobniony przypadek ze sfer wyższych, bowiem jak wynika z innych historycznych zapisków najsłynniejszym przykładem szlachetnie urodzonego "nabywcy"okazuje się być przypadek drugiego księcia Chandos, Henry’ego Brydgesa, który około 1740 roku kupił od stajennego swoją drugą żonę. Gwoli historycznej uczciwości i na dowód, iż opisany proceder to nie była jedynie krótkotrwała anomalia, jest najstarszy zachowany angielski zapis o sprzedaży żony pochodzący z 1302 roku, ale w drugą stronę, jeszcze na początku XX wieku pisarz Courtney Kenny wspominał, iż jest to zwyczaj "głęboko zakorzeniony w społeczeństwie, co świadczy o tym, że już dawno miał swój początek”. Ostatnia publicznie znana i szeroko komentowana w gazetach transakcja miała miejsce w Leeds w 1913 roku, kiedy to pewien mężczyzna sprzedał swoją połowicę koledze z pracy za kwotę jednego funta.
W czasach współczesnych, mimo rozwoju społeczeństwa i jego rzekomego ucywilizowania się, jak powszechnie wiadomo każdemu kto przeżył rozwód - te nie bywają wcale mniej skomplikowane czy tańsze, trwać mogą latami i do ruiny doprowadzić nawet najbogatszych jak pójdzie na noże. Niestety dziki pęd za humanitaryzmem i poprawnością nie pozwala już na odsprzedanie żony czy męża, co z pewnością siedemnastowiecznym mieszkańcom Wysp Brytyjskich wydawałoby się szczególnie nieludzkie i niepotrzebnie okrutne. Obecnie jedyne co można zrobić w granicach prawa, to jego lub ją co najwyżej wylizingować w ramach swingers party lub szeroko rozumianej samopomocy sąsiedzkiej, albo też bez urzędowego rozwodu pozbyć się drugiej połowy z domu licząc na to, że jak słodki kotek znajdzie nowy ciepły dom.

A na koniec w nagrodę za przeczytanie tego niezbyt długiego tekstu Ola. Z tego co wiem to panna jeśli chodzi o stan cywilny.. Uchwycona na tegorocznym wrześniowym plenerze Adela Photo Pathology.
Pentax645/hp5

 

 










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc ...

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze...

Biała Lwica.

Oto pomysł jaki chodził mi o głowie od dłuższego czasu. Mając "pod ręką" tak wspaniałą aktorską parę jak Andrzej Bersz (i jego przebogata garderoba oraz rekwizyty) i Wiktoria Szadkowska (jej uroda oraz jej przedługie blond włosy) nie bałem się realizacji, choć do obojga trzeba już niestety ustawiać się w kolejce i cierpliwie czekać. Do szczęścia brakowało nam jedynie zdolnej wizażystki z talentem fryzjerskim, takiej jak Magda Kwaśnik. W pewne wyczekane i wystane w kolejce poniedziałkowe przedpołudnie spotkaliśmy się więc wszyscy czworo (a właściwie pięcioro - gościnnie pojawił się Olek, fotograf) w mojej podwarszawskiej wsi. Efekt tego spotkania możecie obejrzeć poniżej. Tradycyjnie już za aparat posłużył kiev 88, a za film tmax400.