Przejdź do głównej zawartości

Hura wreszcie ferie.

Całkiem niedawno rozpoczął się sezon ferii zimowych. Oczywiście ku wielkiej uciesze dziatwy, kadry nauczycielskiej, a wielkiemu zmartwieniu rodziców i pracowników technicznych szkół. Czemu dziatwa i kadra się cieszą nie muszę chyba tłumaczyć. Tym pierwszym to nawet natura dopisała i sypnęła śniegiem. A tym drugim to tylko piasek w oczy drogowcy i MEN sypią, więc się cieszą z wszystkiego co mają. A rodzice? Już od świąt grudniowych kombinują, jak to zrobić, żeby za dużo nie wydać, a mimo to dziecku jakieś atrakcje zapewnić. Jak poprzestawiać grafiki, żeby dziecko samo z telewizorem i odkręconym gazem w domu nie zostało. Jak połączyć wizytę nowej teściowej z ogarnianiem córki z drugiego małżeństwa, kiedy syn z pierwszego będzie z byłą żoną/mężem na nartach w ramach przekupstwa rodzicielskiego. Oraz jak przy tej okazji nie widywać teściowej i dzieci za długo.
Zupełnie inne dylematy mają pracownicy techniczni/fizyczni w szkołach. Potocznie zwani woźnymi. Obojga płci. Oni bowiem kombinują jak dostać L4. Czyli zwolnienie lekarskie. Chorobowe. Od lat bowiem w polskich szkołach obowiązuje niepisany zwyczaj upańszczyźniania pracowników szkoły w ferie zimowe, a letnie to już w ogóle. Bo ten czas to tak naprawdę czas remontów, odnawiania, odmalowywania i czas apokalipsy. A wszystko to po kosztach, jak najtaniej, bo przecież polska szkoła biedna i jeśli czymś śmierdzi to nie pieniędzmi. Więc pan woźny na czas ferii zostaje stolarzem, tynkarzem, elektrykiem, hydraulikiem, mechanikiem, murarzem, a nawet filozofem. Bo tylko filozof umie tak zakręcić, żeby dziesięcioma litrami farby odmalować wszystkie klasy. A pani woźna na ten czas zostaje logistykiem. Musi tak rozłożyć pracę, żeby po tynkowaniu i malowaniu posprzątać tuż przed wymianą parkietu czy naprawą instalacji wszelakich, żeby dzień później móc zrobić porządek po elektrykach i spawaczach. I tak od dziesiątków lat (tak, tak, za komuny wcale nie było lepiej) kręci się ta edukacyjna karuzela.
A dla fotografów skupionych wokół różnych portali związanych z fotografią i pozowaniem czas wakacji zimowych i letnich to szczególnie uciążliwy okres, kiedy znudzone nastoletnie dziewczęta oczyma swojej wyobraźni widzą się co wieczór na wybiegach światowych, otoczone zachwyconymi tłumami projektantów i równie licznym gronem zazdrosnych koleżanek którym się nie powiodło. I wypisują masowo wiadomości do fotografów, że oto ich, parających się pstrykaniem właśnie spotkał zaszczyt, i gwiazda wyraża dobrą wolę być sfotografowaną. (na potrzeby zrozumienia rozwinąłem domyślą wiadomość modelki do fotografa, bo zazwyczaj wygląda ona tak: "może foty?"). Nie ważne, że wzrostu brakuje, obycia, języka, a często i urody. Jak sobie wymarzyła to musi się spełnić. KONIECZNIE ZA DARMO. Bo ona się jeszcze uczy. I samo się przez rozumie, że nie ma kasy i już. Ale postanowiła karierę rozpocząć. I trafiają takie "gwiazdki" na maści przeróżnej osobników. Co to aparat traktuje jak niegdyś podrywacze odpicowane auto i gest lekki w kawiarni przy zamawianiu wuzetek i oranżady. Czyli jak niezbędne koszty umożliwiające osiągnąć cel. I lament potem wielki i poruszenie. "Te fotografy" to zboczeńcy! I właściwie przestępcy też. A cały ten światek to jedno wielkie bagno i burdel. A skąd wiadomo, że to był fotograf? Bo aparat miał. Nikt na szczęście nie pyta, skąd wiadomo, że ta czy tamta to nie jest przypadkiem dziwka. Bo uzasadnienie równie proste.
Pół żartem pół serio. Sesja z ferii. Albo jakoś tak. Z piękną i całkowicie pełnoletnią modelką (to jakby ktoś chciał po obejrzeniu po policję dzwonić).
Na sesji nie ucierpiał nikt i nikt nie był molestowany. No może trochę lizak.






















Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc ...

Biała Lwica.

Oto pomysł jaki chodził mi o głowie od dłuższego czasu. Mając "pod ręką" tak wspaniałą aktorską parę jak Andrzej Bersz (i jego przebogata garderoba oraz rekwizyty) i Wiktoria Szadkowska (jej uroda oraz jej przedługie blond włosy) nie bałem się realizacji, choć do obojga trzeba już niestety ustawiać się w kolejce i cierpliwie czekać. Do szczęścia brakowało nam jedynie zdolnej wizażystki z talentem fryzjerskim, takiej jak Magda Kwaśnik. W pewne wyczekane i wystane w kolejce poniedziałkowe przedpołudnie spotkaliśmy się więc wszyscy czworo (a właściwie pięcioro - gościnnie pojawił się Olek, fotograf) w mojej podwarszawskiej wsi. Efekt tego spotkania możecie obejrzeć poniżej. Tradycyjnie już za aparat posłużył kiev 88, a za film tmax400.

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze...