"Za dzień, za dwa, za noc, za trzy, lecz nie dziś...". To oczywiście fragment znanej niektórym piosenki z naszego rodzimego prawie westernowego serialu "Prawo i pięść". Słowa napisała niezrównana Agnieszka Osiecka, muzykę niezrównany Krzysztof Komeda, a wykonał pieśń w 1963 roku niezrównany równie Edmund Fetting. Młodszym pokoleniom może też być ta melodia znana z coveru kapeli Strachy Na Lachy z wokalistą Grabażem. I choć tekst ten ma już tyle lat to jak ulał pasuje do tego co się wydarzyć ma już za chwileczkę, już za momencik. Czyli do opartego na bazie mieszaniny posylwestrowego kaca i euforii wysypu postanowień noworocznych głównie związanych z ogólnie pojętym samodoskonaleniem. Po 2 stycznia siłownie zapełnią się trenującymi, tysiące paczek papierosów wylądują w koszu, popłyną kanalizacją litry alkoholu, na drogi i chodniki wylegną niezdarni biegacze i równie uzdolnieni rowerzyści, będą oblegane przeróżne kursy - od nauki szydełkowania do jogi połączonej z medytacją. Otwartych zostanie sporo kont oszczędnościowych, matki pokochają swoje dzieci, ojcowie pracę i jeszcze zaczną snuć plany męskich, letnich wypraw pod namiot z potomstwem, a samo potomstwo postanowi otrzymać na koniec roku czerwony pasek inny niż ten zwyczajowy na dupie. I tak dalej i tak dalej. Gdzieś w połowie stycznia entuzjazm zacznie wyhamowywać, by w końcu ostatecznie wraz z nadejściem lutego paść na pysk niczym Reksio na koniec Dobranocki. Wszystko wróci do normy, wzrośnie sprzedaż fajek i wódy, opustoszeją siłownie, ścieżki i drogi, a prowadzący kurs zaczną liczyć kasę jaką zarobili bez wysiłku czyli bez kursantów, którzy rozmyli się jak zwykle we mgle. I tylko to biedne potomstwo zostanie z piątką czy nawet z szóstką w dzienniku jak nie przymierzając ten Himilsbach z angielskim. Za to na szczęście bez wiszących nad głową jak miecz Domestosa czy innego Damoklesa planów ojca na wspólny wyjazd pod namiot, gdzie ani zajarać, ani browara wypić z kumplami. Tak już to się dzieje cyklicznie od lat, być może (nie wiem, nie przeprowadziłem badań) nawet od dziesiątek lat, jeśli nie setek. A dlaczego tak, nie inaczej? No cóż, zgodnie z ustaleniami naukowców, psychologów i szamanów z wysp Marshalla to wcale nie jest wina tego, że jesteśmy leniwi. To znaczy ogólnie jesteśmy, ale to nie dlatego. Winny jest nasz wrodzony ludzki dualizm. Z jednej strony jako gatunek społeczny łakniemy przynależności do grupy, dążymy do jej akceptacji, świadomie lub podświadomie przyjmujemy powszechnie funkcjonujące kalki. To między innymi dlatego jeśli idzie o urodę raz modne są kobiety chude jak wieszak, a raz te okrąglejsze nadto, na widok których Rubens pałał pąsem i prężnie machał pędzlem. No i dlatego też rudzi się nie przyjęli szerzej. To znaczy poważnie podchodząc do tematu rudość jest niezwykle rzadka względem innych kolorów włosów, ale to właśnie dlatego nigdy nie miała szans stać się powszechnie kopiowanym wzorcem, choć bywa jak najbardziej obiektem fascynacji czy pożądania. Z owego powodu akceptacji i potrzeby przynależności bardzo często ulegamy "presji" otoczenia kiedy pojawia się moda na jakąś fryzurę, bieganie i siłownię czy wyjazdy na wakacje w określone miejsca, szczególnie właśnie przy okazji takich przełomowych okazji jak koniec roku czy wieku. Z drugiej strony jako jednostka mamy mocno zakorzenioną potrzebę autonomii, która bardzo często objawia się buntem w stylu: nie jestem zupą pomidorową, nie wszyscy muszą mnie lubić i nie muszę robić tego co wszyscy. Choć oczywiście (na co zwracają głównie uwagę szamani z wysp Marshalla) dużo chętniej do głosu dochodzi nasza potrzeba autonomii jeśli jakieś wyzwanie czy zadanie wymaga poświęcenia, wysiłku zmiany nawyków czy wyrzeczeń. To znaczy chęci są, postanowienia zostają napisane, wypowiedziane, ale szybko zapał traci na mocy i wygasa. Wynika to przeważnie z ogólnikowości postanowień - tak twierdzą fachowcy. Na przykład 31 grudnia zapisujemy: w 2026 roku schudnę, nauczę się hiszpańskiego, zmienię pracę. A ciula wam się uda. Zazwyczaj ciula, no bo jak was wywalą z roboty to logiczne, że raczej zmienicie pracę, a jak będziecie jej długo szukać to i może nawet schudniecie, a kto wie, może przypadkiem Edka żony, brat rodzony, od szwagra strony będzie szukał barmana do hotelu w Hiszpanii i trzeba się będzie nauczyć ablać? No ale to przypadki skrajne i rzadkie, więc raczej uznajmy, że ciula wam się uda z tych postanowień zrealizować. A czemu? Bo operujecie ogólnikami. Nie w 2026 schudnę, tylko w 2026 schudnę 5 kilo do marca, zapisując się na siłownię i stosuję taką, a taką dietę. W 2026 nauczę się hiszpańskiego, w styczniu zapisuję się na kurs tu i tu. W 2026 zmienię pracę, ponieważ chciałbym/chciałabym zajmować się tym, a nie tym, robić to i to. Podobno takie rzetelniejsze i doprecyzowane w detalach podejście do postanowień noworocznych całkiem poważnie zwiększa prawdopodobieństwo, że coś nam się uda, nawet jeśli będzie to tylko jedno z kilku postanowień. Więc jak już na czymś wam naprawdę zależy i coś macie na poważnie przedsięwziąć to pamiętajcie o solidnym planie rozpisanym na kolejne kroki. Aha, żeby było jasne, postanowienie, że się nie będzie robić postanowień to też postanowienie i też należy podejść do niego rzetelnie. I drugie aha; szamani z wysp Marshalla to oczywiście mój wymysł. To znaczy pewnie jacyś tam istnieją, bo niby czemu mieliby nie, ale żeby się zajmowali kwestiami postanowień noworocznych to nie słyszałem. Ale jakby co to szamani mają jeszcze jeden sposób na noworoczne postanowienia. Chodzi w nim nie tyle o wytrwałość w dążeniu do celu, co o właściwy i przemyślany wybór celu. Na przykład: w 2026 przytyję, będę więcej palić i pracować oraz chodzić na więcej imprez. Jak się uda jesteście wygrani. Jak się nie uda to przecież przegranych też nie będzie...
Zdjęciowo dziś Kamila. Zmagająca się ze swoimi postanowieniami albo z toksycznym archetypem męskości, albo się założyła z chłopakami o piwo, że wygra. Każdy może widzieć co chce, jeśli tylko tak sobie postanowi. Tylko pamiętajcie o właściwym postawieniu sobie celów... :)
Jako rzekłem: Kamila, Piotrek, Boguś i Grześ. Plener MisiAdela 2025.
Jest taki stary dowcip, mówiący o tym, że kiedyś, żeby zobaczyć kobiece pośladki należało rozchylić majtki, a dziś, żeby zobaczyć majtki, należy rozchylić pośladki. Natenczas właśnie , dzięki impulsowi słownemu od Pani Zofii przedstawię w miarę zwięźle historię damskich majtek. Historię teoretycznie długą jak pantalony, ale tak naprawdę jeśli chodzi o przedział czasowy to skąpą jak stringi. Wydawać by się bowiem mogło, że kobieca bielizna jest czymś tak oczywistym i naturalnym, że na pewno pierwsze majtki założyła Ewa zaraz po wygnaniu z raju i jedyne co jest w tej historii niejasne to tylko to jakiej były firmy. Tymczasem jak się okazuje nic bardziej mylnego, przez wiele, wiele wieków gacie jako okrycie intymnej części ciała były czymś zarezerwowanym tylko i wyłącznie dla mężczyzn. Taki na przykład żyjący 5300 lat temu na terenach dzisiejszego Tyrolu słynny człowiek lodu Ötzi, oprócz wierzchniej odzieży miał na sobie specjalną skórzaną przepaskę chroniącą genitalia. W XIII ...




Komentarze
Prześlij komentarz