W drugiej połowie czerwca miałem okazję pojeździć po Warmii i Mazurach motocyklem. Ciężkim, więc jeździłem raczej relatywnie wolno (policja może by miała ciut inne zdanie, ale oni zawsze się czepiają) kontemplując wszystko co mnie w drodze otaczało. Uwielbiam tamtejsze drogi, górki, pagórki, zakręty, drzewa z konarami w skraju jezdni (naprawdę je uwielbiam, więc piły i siekiery od nich precz), otwarte przestrzenie i tafle jezior połyskujące z bliży i oddali. Polubiłem też nawet mocno tam popularną sieć pewnych sklepów z prehistorycznymi gadami jakby w nazwie, bo mają dobrą metkę cebulową. Polskich sklepów, że tak wzniośle i patriotycznie dodam. I to nie tak, że bezkrytycznie jako turysta czy też najeźdźca lubię te dwa regiony. Mają one bowiem swoje wady. Czasami z mijanej fermy zaleci tak, że się rzęsy pod szybą kasku zwijają, bywa, że piękna nowa asfaltowa droga kończy się nagle i praktycznie bez ostrzeżenia za zakrętem, a dalej już tylko piach, gorący piach jak śpiewała Beata. Traktorzyści z półnagimi torsami wypadający z pola na czołówkę swoimi demonami ziemi ornej też bywają niebezpieczni. No i te niektóre nieco zapomniane wsie, gdzie ewidentnie asfalt podziobały kury, a nowy łatami został położony i wyrównany łopatą, więc się po tym fruwa jak ser po tarce. Warto też pamiętać, że stacja benzynowa stacji stacją nie pogania, więc jak się nie chce pchać 350 kilo na dwóch kółkach to trzeba logistykę tankowania mieć w małym palcu. No i te procesje bożociałowe... bożocielne... bożo... kurna, że ja na dożynki nie trafiłem, byłoby prościej to napisać. Procesje z okazji święta kościelnego zwanego Bożym Ciałem. Z ich powodu, żeby dojechać po piwo do najbliższego sklepu oddalonego o jakieś 12 kilometrów, musiałem naokoło zrobić 35, bo co wieś to główne (zazwyczaj też i jedyne) skrzyżowanie zamknięte, obstawione zuchami druhami z OSP i obsypane kwieciem z koszyczków nadobnych dziewcząt z wianuszkami na główkach. Wykonując ów manewr oskrzydlający w pewnym momencie natrafiłem na nico podlejszą, ale wciąż wyłożoną bituminem drogę, która niknąc wśród pól wskazywała mniej więcej pożądany przeze mnie kierunek jazdy. Pomknąłem więc nią nieco ostrożniej i po jakimś czasie natrafiłem na obrazek prawie jak z płócien Chełmońskiego. U wrót sporawej tak na oko kompostowni kręciło się w kółko drepcząc dostojnie pokaźne stado bocianów. Tarasowały drogę, wypełniały zamknięty wjazd na teren kompostowni (z której o dziwo nie capiło wcale), stały również w takim niedużym stawiku retencyjnym usytuowanym po przeciwnej stronie drogi. Zatrzymałem się nieco zdezorientowany zastanawiając się czy dam radę przejechać. Bocianów się nigdy nie bałem, wszak jeden z nich przyniósł mnie mamusi i tatusiowi, więc z gruntu to muszą być miłe ptaki, chyba, że to akurat była zemsta na którymś z moich rodziców, co z opowieści rodzicielki o trudach mego wychowania może być prawdą też. Ale również czytałem o tym, że bociek dziób ma mocny, a i przypieprzyć nim umie, a poza tym to zeżreć lubi małego zajączka czy pisklaka jakiegoś ptaka, więc myśli moje były nieco rozbiegane i wskazywały na rozterkę. Ruszyłem jednak powoli licząc, że dźwięki wydechów mojego motocykla co lubi sobie na wolniejszych obrotach pogulgotać jak czołg na poligonie ptactwo wypłoszą, ale te czerwononogie skubańce jakby czekały do momentu, kiedy pomiędzy nie wjechałem i dopiero wpadły na pomysł, żeby odlecieć. Każdy kto widział ptaka tego rozmiaru i zbliżonego gatunku wie, że bydlę młóci powietrze długaśnymi skrzydłami, a unosi się powoli jak stopa życiowa mieszkańca Bangladeszu. No i wiatru przy tym robi sporo co wzmiankowani mieszkańcy na diecie fasolowej, a co dopiero mówić o połowie setki bocianów? Do tego skubańce na kierunek odlotu wybrały sobie dokładnie ten sam azymut co ja do jazdy, więc chwilę tak zespół wespół sunęliśmy równo przed siebie - ja po drodze, a boćki wokół mnie i nade mną. I to był pierwszy raz w życiu kiedy pomyślałem, że może pora się przełamać i w końcu założyć kamerę na motocykl, bo takie chwile nie zdarzają się codziennie. A druga moja myśl natychmiast krążyć zaczęła wokół auta, które kiedyś widziałem obesrane przez lecącego boćka, więc zacząłem się zastanawiać, gdzie najbliższe jezioro jakby przyszło się myć. Na szczęście tym razem ptaki okazały się wstrzemięźliwe lub łaskawe. Potem droga skręciła, ja skręciłem, a ptaki poleciały prosto i tak się zakończyła moja warmińsko mazurska przygoda ze stadem donosicieli dzieci.
Czemu opisałem tę historię? Z prozaicznego powodu. Choć była to raptem połowa czerwca takie zbieranie się boćków na sejmik wróżyło ich wcześniejszy odlot do ciepłych krajów, a co za tym idzie wcześniejszą jesień i choć wtedy odsuwałem tę myśl od siebie jak najdalej to niestety tak też się stało i koniec sezonu na dwa kółka przyszedł gwałtownie i przedwcześnie. Przyrodnicy by powiedzieli, że to ptasi instynkt i słuszne przewidywania meteorologiczne ptaków spowodowały ich rejteradę, ja jednak myślę, że wygrana w wyborach prezydenckich tego, a nie innego kandydata też mogła mieć wpływ na niechęć bocianów do tych pół świerzopem malowanych, tych łąk przetykanych wierzbami szumiącymi i wybrania wcześniejszych wakacji all inclusive w ciepłych krajach. Plus (oczywiście jak podejrzewam) od wieków ich naturalna i zrozumiała niechęć do dżingelbelsów i lulajżejezuniów, które z roku na rok przez wyścig marketingowy pojawiają się coraz wcześniej. W grudniu więc im zawsze trochę zazdroszczę, tylko tak wiecie pozytywnie. No może nie tego machania skrzydłami, choć widoki na pewno są super i muskulatura imponująca. I nie tego, że jak się ma pecha to można skończyć na grillu u jakiegoś Afroafrykanina co to nie wie, że bocian to symbol i
świętość, ale powiedzmy sobie szczerze, będąc zwykłym pieszym w naszym kraju też można skończyć na
grillu jakiegoś pirata drogowego. Zazdroszczę im tego, że mają wywalone. Żadnej bogoojczyźnianej martyrologii narodowej, żadnych tradycji wśród kadzideł i na kolanach, żadnych igieł sypiących się na podłogę no i żadnego przedświątecznego sprzątania połączonego z gorączkowym bieganiem po sklepach z przyklejonym do twarzy uśmiechem w stylu: tobie też najlepszego, pocałuj mnie w dupę. A bociany? Dziś tu, jutro tam i co nam zrobisz? Jak się okazuje kiedy zajrzeć do statystyk, z roku na rok coraz więcej Polek i Polaków wybiera opcję na bociana i zamiast się kisić razem z bigosem w rodzinnym barszczu z uszkami narodowo kościelnymi, wylatują do cieplejszych krajów. Poleżeć, pozwiedzać, wypić, a potem poleżeć znowu i jeszcze się do tego bezwstydnie opalają i robią słitfocie z palmami, lwami czy innymi kaktusami. W tym roku opcję tę wybrało ponad 33% więcej osób niż w zeszłym, a na przestrzeni dwóch lat ten wzrost wyniósł 55%. Czyli powoli, jak żółw ociężale, ale jednak kraj nasz normalnieje i nie chcemy być już "krużgankiem" Europy, ale pełnoprawnymi obywatelami świata śladu węglowego i niepohamowanej konsumpcji. Brawo my! I oby ta tendencja wciąż rosła. Z umiarem oczywiście, ktoś musi przecież zostać i odśnieżać drogi jak jednak niespodziewanie spadnie śnieg.
Najlepszego narodzie z wiadomej okazji. I dla tych co jednak w tym roku postanowili zostać, pamiętajcie: po pierwsze wasz dom powinien jednak odzwierciedlać stajenkę, a nie salę operacyjną i im rzadziej sprzątacie tym macie więcej wolnego, a i efekty samego sprzątania są bardziej widoczne.
Zdjęciowo Asia. Która stała, leżała i pachniała zdecydowanie plasując się w 55% narodu. Uchwycona na plenerze MisiAdela 2025. Kiev88 i Harman Phoenix.
Jest taki stary dowcip, mówiący o tym, że kiedyś, żeby zobaczyć kobiece pośladki należało rozchylić majtki, a dziś, żeby zobaczyć majtki, należy rozchylić pośladki. Natenczas właśnie , dzięki impulsowi słownemu od Pani Zofii przedstawię w miarę zwięźle historię damskich majtek. Historię teoretycznie długą jak pantalony, ale tak naprawdę jeśli chodzi o przedział czasowy to skąpą jak stringi. Wydawać by się bowiem mogło, że kobieca bielizna jest czymś tak oczywistym i naturalnym, że na pewno pierwsze majtki założyła Ewa zaraz po wygnaniu z raju i jedyne co jest w tej historii niejasne to tylko to jakiej były firmy. Tymczasem jak się okazuje nic bardziej mylnego, przez wiele, wiele wieków gacie jako okrycie intymnej części ciała były czymś zarezerwowanym tylko i wyłącznie dla mężczyzn. Taki na przykład żyjący 5300 lat temu na terenach dzisiejszego Tyrolu słynny człowiek lodu Ötzi, oprócz wierzchniej odzieży miał na sobie specjalną skórzaną przepaskę chroniącą genitalia. W XIII ...







Komentarze
Prześlij komentarz