Przejdź do głównej zawartości

Biofobia.

Był taki okres w moim życiu kiedy namiętnie się narkotyzowałem. Lub jak kto woli ćpałem, odurzałem się, wprowadzałem baśniowe elementy do rzeczywistości (jak mawiał Himilsbach o piciu wódki dla odmiany), odlatywałem i permanentnie tkwiłem w stanie euforii czując się jednocześnie wolnym jak ptak i pyłkiem w świecie jaki mnie otacza. Co będzie dziwne na pewno dla niektórych - nie używałem do tego absolutnie żadnych niedozwolonych i zakazanych przez prawo substancji, ani tych legalnie dostępnych również nie. Zwyczajnie i prozaicznie chodziłem po górach. Wdrapywałem się na mniejszą lub większą górkę (tak wiem, wytrawni wydeptywacze górskich szlaków będą pewnie zdegustowani określeniem górka) i siadając na jej szczycie patrzyłem z góry na wszystko dookoła i odlatywałem ze szczęścia. I żadnych mi tu, że może tlenu mało, że pompka nie dawała rady, że lampka rezerwy w głowie świeciła czy innych takich tam. Po prostu w takich chwilach zawsze miałem w głowie refren piosenki starej dobrej punkowej kapeli KSU o tytule "Za mgłą": ...tam na dole zostało wszystko to co cię męczy, patrząc z góry wokoło świat wydaje się lepszy... I czułem się lepiej od razu, lepszy faktycznie, tak jakby na haju, a trwać ten stan potrafił i kilka dni. Nie, że tkwiłem na górze te kilka dni, tylko miałem tak naładowane baterie, że po zejściu chodziłem jak nakręcony. I choć dziś już tych wspinaczek na górki mniejsze już niż większe jest tyle co kot napłakał, to wciąż za każdym razem czuję się tam na szczycie tak samo i jest mi z tym dobrze. Jestem wtedy euforycznie wolny i jednocześnie mały, ale też i będący częścią tego cudownego świata widzianego z góry. W dużo mniejszym stopniu, (coś jak mrowienie końcówek palców u rąk) stan taki odczuwam chodząc po lesie. Wiecie, takim prawdziwym, a nie po parku czy zagajniku osiedlowym. Kiedy otacza mnie potęga przyrody, choć i tak zazwyczaj w jakimś stopniu skażona ręką człowieka, to wciąż jednak dzika i po części nieujarzmiona. Dlatego współczuję ludziom z biofobią, których jak się okazuje coraz więcej przybywa na świecie. Owa biofobia to oczywiście przeciwieństwo biofilii czyli nic innego jak lęk przed przyrodą wywołujący u ludzi obawy i dyskomfort, a bywa i przerażenie. I tu tak gwoli ścisłości należy rozróżnić fobię pozytywną, czyli tą która nam jako gatunkowi zapewniła przetrwanie (strach przed wężami, pająkami czy trującymi roślinami, a dziś przed roztoczami czy alergenami), od fobii negatywnej czyli lęku zarówno przed otwartym krajobrazem jak i krajobrazem zbytnio wyposażonym w roślinność, czy wręcz niechęć do bylin, drzew i krzaków lub coraz częściej całościowa niechęć do roślinności jako takiej i jej niekontrolowanego sposobu rozrastania się. I właśnie tej drugiej formy współczuję współmieszkańcom naszej planety najbardziej. Większość z ludzi zamieszkujących duże miasta jest biofobami bezobjawowymi czy wybiórczymi. Na przykład wycieczka w weekend do lasu z dziećmi, psem czy teściową jest dla nich bezproblemową kwestią, nawet bywa, że przyjemną. Ale już widok w mieście nieużytków zielonych zarastających niekontrolowanie roślinami uznanymi przez większość za chwasty, budzi ich niepokój czy sprzeciw. Łoś napotkany na szlaku w leśnej kniei wzbudza zachwyt i emocje, ale już lis przemykający pomiędzy blokami jawi się jako poważne zagrożenie. O dzikach ostatnio beztrosko penetrujących w Polsce miejskie parki i przydrożne pasy zieleni nie wspomnę. Spacer alejkami po parku wiosną, kiedy kwitną starannie dobrane gatunki kwiatów mieniąc się feerią barw jest super, ale nieskoszona łąka porastająca cholera wie czym jest terenem jakby zaminowanym z zakazem wstępu. Modne ostatnio zazielenione dachy przeróżnych publicznych instytucji z ławeczkami na których można wypoczywać przyciągają mieszkańców, ale otwarta półdzika nawet przestrzeń wywołuje u nich lęk. Jednym z takich drastyczniejszych przykładów biofobii nieświadomej jest fala niechęci wobec... drzew. A konkretnie tych przydrożnych, które zgodnie z treścią całkiem niedawnej medialnej nagonki na nie, są niebezpieczne, zabójcze, a do tego niepotrzebne, bo miejsce drzew jest w lesie. Argument za wycinaniem: w 2020 roku 15% ofiar wypadków drogowych zginęło w wyniku uderzenia auta w drzewo rosnące na poboczu. I winne są oczywiście drzewa, nie nadmierna prędkość, brawura czy alkohol. Drzewom dostaje się też nieźle w mieście. Bo w ich gałęziach przebywają i gniazdują ptaki, które srają na samochody. Oraz żyją tam różne insekty, a tych przecież w idealnym zurbanizowanym świecie w ogóle być nie powinno. O łamiących się i spadających gałęziach czy sypiących się liściach jesienią to już w ogóle nie ma co wspominać. Drzewa w mieście w dodatku upierdliwie pylą i się rozsiewają niekontrolowanie, przeszkadzają pieszym i rowerzystom oraz utrudniają budowanie dróg, chodników czy parkingów.
Na szczęście w tej urbanistycznej wojnie z naturą pojawił się jako sprzymierzeniec natury promyk nadziei. A konkretniej to nawet solidny promień, który wkrótce może się stać zabójczy niczym ten z niszczącej planety Gwiazdy Śmierci, jaką też może stać się dla nas słońce pospołu z zachodzącymi gwałtownie zmianami klimatycznymi. Już wiemy, że zieleń w mieście łagodzi skutki upałów, a bioróżnorodność roślinna jest zbawieniem dla zapylaczy, bez których być może sobie ludzkość by poradziła, ale z wielkim trudem. Wiemy też, że powszechna do niedawna betonoza jest zabójcza na dłuższą metę dla nas samych, a ograniczanie arterii drogowych w miastach na rzecz komunikacji zbiorowej i ponownego zazieleniania przestrzeni wcześniej wymarłych daje nam szanse na lepsze samopoczucie i zdrowie - również, a może wręcz przede wszystkim to psychiczne. Bo naukowcy i badacze nie mają najmniejszych wątpliwości, że częste i bezpośrednie obcowanie z przyrodą objawiającą się czymś więcej niż rachityczna paprotka na parapecie ma zbawienny wpływ na nasz układ nerwowy, układ krążenia czy trawienia nawet. A im więcej roślin w miastach (ale wsiach też) i przy drogach, tym czystsze powietrze i łagodniejsze skutki upałów czy wiatrów. I więcej przestrzeni dla zwierząt, które i tak czy chcemy czy nie, towarzyszą nam mniej lub bardziej skrycie w tych naszych cudownych i pozornie sterylnych aglomeracjach większych i mniejszych. No i mniejsze szanse na nabawienie się biofobii, jeśli będziemy od maleńkości obcować nieskrępowanie z Matką Naturą.
Na początku samym wspominałem o piosence KSU, na koniec więc też niech będzie cytat z pięknego utworu napisanego przez Jonasza Koftę: "pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście, w żar epoki użyczą wam chłodu tylko drzewa, tylko liście..."

Zdjęciowo dziś Lena. W kontakcie z naturą, ale dla bezpieczeństwa przez szybę i ze sporym oparciem w betonie.
kiev88/hp5

 

 

 




















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Majtki wyklęte.

 Jest taki stary dowcip, mówiący o tym, że kiedyś, żeby zobaczyć kobiece pośladki należało rozchylić majtki, a dziś, żeby zobaczyć majtki, należy rozchylić pośladki.  Natenczas właśnie , dzięki impulsowi słownemu od Pani Zofii przedstawię w miarę zwięźle historię damskich majtek. Historię teoretycznie długą jak pantalony, ale tak naprawdę jeśli chodzi o przedział czasowy to skąpą jak stringi. Wydawać by się bowiem mogło, że kobieca bielizna jest czymś tak oczywistym i naturalnym, że na pewno pierwsze majtki założyła Ewa zaraz po wygnaniu z raju i jedyne co jest w tej historii niejasne to tylko to jakiej były firmy. Tymczasem jak się okazuje nic bardziej mylnego, przez wiele, wiele wieków gacie jako okrycie intymnej części ciała były czymś zarezerwowanym tylko i wyłącznie dla mężczyzn. Taki na przykład żyjący 5300 lat temu na terenach dzisiejszego Tyrolu słynny człowiek lodu Ötzi, oprócz wierzchniej odzieży miał na sobie specjalną skórzaną przepaskę chroniącą genitalia. W XIII ...

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc ...

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze...