piątek, 26 grudnia 2014

Byle jakie Życzenia.

Święta, święta i prawie właściwie po świętach. W związku z tym garść przemyśleń o tym jak się obchodzi święta na Mazowszu i nie tylko. Czyli o komercyjnej byle jakości. W przedwigilijny wtorek miałem wątpliwą przyjemność poruszać się po Warszawie z włączonym CB radiem. Kurwy i chuje w eterze tego dnia przez wiele godzin przetykały się ze sobą gęściej niż żyłki we wszystkich rakietach tenisowych podczas ostatniego Wimbledonu.  A przecież, wedle krajowych statystyk, tylko około 10% kierowców jeździ z CB. Strach pomyśleć, co by się działo na 19 kanale, gdyby było nas 50%. Albo 100%? Nie o tym jednak będzie dziś rzecz. Bo rzecz będzie o składaniu życzeń. Drzewiej (czyli dawniej) jako klasyczne dziecko PRLu z nudów (jeden kanał w TV i to jeszcze czarno biały z bajką jedną wieczorem) chwytałem się każdej formy zbieractwa. Jak i znakomita większość moich kolegów. Kolekcjonowaliśmy więc rzeczy klasycznie kolekcjonowane, jak i te całkowicie absurdalne. Kapsle, sreberka po czekoladach, pudełka po zapałkach, plakaty z gazet, żelaźniaki z maczboksu (tak wiem, wybaczcie literę, ale tak się wtedy to pisało), puszki aluminiowe po napojach różnych (czyli zazwyczaj po piwie, pepsi i coli), zęby i fragmenty zdechłych zwierząt, historyjki z gumy Donald, kamienie, szkiełka, łuski ryb, kolorowe sznurki, i wiele wiele innych dziwnych przedmiotów, które dziś statystyczną matkę przyprawiłyby o apopleksję. Niemniej Ci co te lata przeżyli z pewnością pamiętają, że najważniejszą i bardzo popularną wśród ogółu Polaków formą zbieractwa była filatelistyka. Czyli zbieranie znaczków. Oczywiście najbardziej pospolite okazy były te nasze, rodzime, trochę ciekawsze (bo bardziej kolorowe i bardziej kosmonautyczne) były te z kraju Rad, czyli z nadrukiem ZSSR, a już za rarytasy uchodziły te z RFN, USA, Australii czy innych jeszcze bardziej dla nas egzotycznych wtedy krajów. Jednak tych co się chwalili otrzymywaniem paczek z zagranicy było niewielu, ale przy ówczesnym bajzlu jaki panował u nas w Polsce Ludowej i jednoczesnym wspieraniu rodzimego socjalistycznego artyzmu, nawet znaczki z sąsiedniego województwa bywały inne, niespotykane w ościennych regionach. Dlatego zawsze, kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia w ekscytację nie wprawiała mnie wcale żadna magia świąt (w końcu ówczesny statystyczny dziesięciolatek w odróżnieniu do dzisiejszego bez żadnego problemu potrafił stać na raz w 3 kolejkach, za szynką, za choinka i za rybą, i nie wpadał w panikę, kiedy trzeba było zawiązać cztery razy buty żeby dać mamie czas, na powrócenie do kolejki i dokonanie zakupów), tylko nieuchronność otrzymania korespondencji pocztowej od rodziny bliższej i dalszej rozrzuconej po kraju. Treść listów i pocztówek z Jezuskiem, Maryjką, żłóbkiem itp nic mnie wtedy nie obchodziła. Jak i nie obchodzi dzisiaj. Bardziej mnie wtedy interesował czajnik stojący na piecu, ze zdjętym gwizdkiem, z którego wydobywała się para wodna, dzięki której można było właściwie bez strat odkleić znaczek z papierowego nośnika, a po bardzo uważnym osuszeniu uczcić całą operację wsunięciem  znaczka przy pomocy pincety za malutki kawałek folii w klaserze. To był wielki sukces i czas żniw, nie tylko mój, ale każdego małego kolekcjonera w PRL. Żniw spotęgowanych  bożonarodzeniowym zalewem życzeń, dowodów pamięci i wymuszonej wymiany ciepłych słów przekazywanych za pomocą Poczty Polskiej.
W dzisiejszych czasach większość narodu stawia na wygodę. Pójście do kiosku, wybór i zakup okrutnie tandetnej pocztówki, bezpłciowego znaczka, skreślenie dwóch, trzech oklepanych zdań to wysiłek ponad miarę. Równie, niebywałym wysiłkiem, ale jeszcze wśród starszego pokolenia czasami praktykowanym jest "wykonanie telefonu". Bo wiecie młodzieży... był taki czas, że życzenia przez telefon składane, same w sobie miały wielką moc, bo mało kto miał telefon w tamtych czasach. A i tak nie uwierzycie, że było to zaledwie 25 - 30 lat temu. Dziś szanowni Państwo jesteśmy skazani na bylejakość w czym się tylko da. Życzeniową również. Masowo rozsyłane przez sms formułki, często z mniejszą lub większą dozą humoru, gotowce wierszowane i płytkie jak kałuża po letniej mżawce schematy słowne. Najczęściej nawet nie podpisane, bo przecież każdy z nas liczy na to, że jest dla świata na tyle ważny, że jego numer zapisany jest imiennie w każdej bazie kontaktowej. Nawet, jeśli nie odzywał się od lat. Byle jak żyjemy, byle jak kochamy i w sumie skoro byle jak się traktujemy na co dzień, to czemu nie mielibyśmy się byle jak traktować od święta? Dlatego chciałem się z Wami podzielić taką moją konkluzją. Od lat właśnie w związku z ową bylej akością znany jestem z niechęci do cyfrowego celebrowania czegokolwiek. Znakomita większość ludzi, którzy mnie poznali lepiej niż gorzej w ogóle nie wysyła mi życzeń z okazji ogólnonarodowych świąt ani nawet o zgrozo Nowego Roku. Za co im dziękuję. Szczerze. Ale jest też spora grupa osób, która mi te życzenia jednak wysyła. Pewnie im się wydaje, że tak wypada. Albo, że sprawią mi frajdę. Albo, że się obrażę jak nie klepną mi na odwal się jakiejś formułki. Nic podobnego. Jeżeli ktokolwiek mi, lub komukolwiek innemu na świecie chce przesłać jakiekolwiek życzenia, to niech to będą słowa, które cokolwiek znaczą. Niech będą napisane tylko dla tej osoby. Niech zwyczajnie będą treścią, sensem, dowcipem, jaskółką w letni wieczór nad Wisłą, liściem jesiennym na szlaku, a nie tylko pustką, echem, światłem odbitym, wodą, która spłynie po szybie, kiedy zamiast śniegu spadnie deszcz.
Żyjesz w bylejakości? Zażywałeś bylejakość? Masz częsty kontakt z bylejakością? Nie pisz, nie udawaj, nie odzywaj się, nie bądź.
Byle jaki.

p.s.
Judyta, jesteś w tym roku jedyną osobą, której życzenia przesłane smsem miały mimo ogólników osobiste zabarwienie. Mimo tego, że właściwie dobrze się nie znamy. Wybacz, nie odpisałem, ale wiesz, nie lubię tą drogą, a i tak to nadrobię. Będę Ci dokuczał przez cały rok.
p.s.2
Marta Obuch, Tobie dziękuję, za własnoręcznie napisane życzenia na karcie książek. Twoich książek.












sobota, 20 grudnia 2014

Paula.

Żaden inny miesiąc tak jak grudzień nie sprzyja wspomnieniom. No może poza listopadem, tradycyjnie związanym z martyrologią narodową, ale grudzień ma nad nim tą przewagę, że w gronie bliskich wspomina się dobre czasy, dobrych ludzi i w ogóle człowiek się co do zasady uśmiecha więcej, mimo niesprzyjających okoliczności przyrody. Przyroda w tym roku łaskawsza jest, co prawda leje i wieje ale wciąż słupek rtęci oscyluje bliżej 10 na plusie niż 10 na minusie. Siedząc w całkiem ciepłym domu, na skraju Puszczy Kampinoskiej z przyjemnością więc i z uśmiechem sięgam po zaległości. Nawet te czerwcowe, kiedy na Adela Photo Patology w końcu udało mi się po raz pierwszy (ale jak uważni widzowie dojrzą nie ostatni) porwać przed obiektyw piękną Paulę. Oczywiście jak to u mnie zazwyczaj bywa najpierw zapędziłem modelkę wysoko nad wodę na grobli, potem do samej wody pod groblą, żeby na koniec dowiedzieć się, że Paula boi się wysokości i wody ;)
















wtorek, 16 grudnia 2014

Kotka.

Wiosnę co prawda w tegorocznym grudniu mamy póki co wyjątkowo ciepłą, niemniej chciałbym wszystkim miłośnikom przyrody ożywionej przypomnieć, że wiele stworzeń bez naszej pomocy zimy zwyczajnie nie przeżyje. Zwłaszcza w miastach, w których wydaje się, że zwierzęta powinny mieć łatwiejsze życie. Dlatego wywieśmy sikorce słoninę, niech skubana tyje, chleb zamiast do śmietnika połóżmy na parapecie, zawsze się jakaś kawka czy wrona świcie z niego głośno ucieszy, wiewiórce rzućmy orzecha, byle delikatnie, a kotu... kotu uchylmy w najmroźniejsze dni okno w piwnicy. Nawet, jeżeli ten kot zupełnie nie będzie przypominał tej kotki w którą pewnego dnia przed moim obiektywem wcieliła się Ola.
p.s. oczywiście w późniejszej części sesji Ola występuje już bez "futerka", ale to wcale nie oznacza, że w jakikolwiek sposób popieram znęcanie się nad zwierzętami, po prostu się ogrzała  ;)



















piątek, 12 grudnia 2014

Asia.


Dziś w ramach omijania szerokim łukiem zaległości chciałbym pokazać całkiem świeżą, jak na mnie bardzo grzeczną, jeszcze pachnącą utrwalaczem sesję. Z Joanną, która nie dość, że jest piękna, to jeszcze sama fotografuje. Do tego robi to metodą tradycyjną, nie boi się ciemni (młodzieży przypominam, że ciemnia to miejsce służące do wywoływania negatywów i pozytywów, a nie pokój bez światła na prywatce), a nawet nie boi się azotanu srebra oraz kolodionu (młodzież sobie wygoogla co to). Z Asią już kiedyś udało mi się zrobić zdjęcia, więc tym razem nie bała się również mnie, co podobno się moim modelkom zdarza. Mimo paskudnie zachmurzonego nieba, a co za tym idzie marnego światła udało się nam zrobić przyokienną nieco leniwą sesję.














środa, 3 grudnia 2014

AiA


Moje serce to jest muzyk. Jak zaśpiewała 13 lat temu Ewa Bem. Piosenkarka z KLASĄ której niestety ostatnio słucham tak rzadko jak rzadko ją puszczają w radio. Bo chyba niezbyt modna, niezbyt młodzieżowe piosenki śpiewa i chyba ogólnie nie ma parcia na szkło i mikrofon. A kto dziś się na dywanie nie pokazuje, nie pcha drzwiami i oknami, nie ma 5 "menedżerów" ten choćby nie wiem jaki miał talent, ten się nie przepchnie. Takie trochę gorzkie to, takie kapitalistyczno biznesowe, przeliczone do ostatniego grosika opłacalności. I zarazem takie zwyczajne. A Pani Ewie na pewno bardziej zależy na tej niszowej wiernej publiczności niż na pięciominutowym oklasku głupawej gawiedzi co to jak pelikan łyknie wszystko, byle tylko ktoś znany powiedział, że to modne. W związku z nienowoczesną, a wręcz bardziej tradycyjną muzyką dziś chciałbym pokazać Anię i Andrzeja. Sesja powstała na słynnym już plenerze Podlaska Fotopatologia 2014. Nad pięknym rozlewiskiem we wsi Rzędziany. Na drewnianej ławce.










Dr EjAj.

 Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem w okresie dojrzewania (żona złośliwie twi...