Przejdź do głównej zawartości

Byle jakie Życzenia.

Święta, święta i prawie właściwie po świętach. W związku z tym garść przemyśleń o tym jak się obchodzi święta na Mazowszu i nie tylko. Czyli o komercyjnej byle jakości. W przedwigilijny wtorek miałem wątpliwą przyjemność poruszać się po Warszawie z włączonym CB radiem. Kurwy i chuje w eterze tego dnia przez wiele godzin przetykały się ze sobą gęściej niż żyłki we wszystkich rakietach tenisowych podczas ostatniego Wimbledonu.  A przecież, wedle krajowych statystyk, tylko około 10% kierowców jeździ z CB. Strach pomyśleć, co by się działo na 19 kanale, gdyby było nas 50%. Albo 100%? Nie o tym jednak będzie dziś rzecz. Bo rzecz będzie o składaniu życzeń. Drzewiej (czyli dawniej) jako klasyczne dziecko PRLu z nudów (jeden kanał w TV i to jeszcze czarno biały z bajką jedną wieczorem) chwytałem się każdej formy zbieractwa. Jak i znakomita większość moich kolegów. Kolekcjonowaliśmy więc rzeczy klasycznie kolekcjonowane, jak i te całkowicie absurdalne. Kapsle, sreberka po czekoladach, pudełka po zapałkach, plakaty z gazet, żelaźniaki z maczboksu (tak wiem, wybaczcie literę, ale tak się wtedy to pisało), puszki aluminiowe po napojach różnych (czyli zazwyczaj po piwie, pepsi i coli), zęby i fragmenty zdechłych zwierząt, historyjki z gumy Donald, kamienie, szkiełka, łuski ryb, kolorowe sznurki, i wiele wiele innych dziwnych przedmiotów, które dziś statystyczną matkę przyprawiłyby o apopleksję. Niemniej Ci co te lata przeżyli z pewnością pamiętają, że najważniejszą i bardzo popularną wśród ogółu Polaków formą zbieractwa była filatelistyka. Czyli zbieranie znaczków. Oczywiście najbardziej pospolite okazy były te nasze, rodzime, trochę ciekawsze (bo bardziej kolorowe i bardziej kosmonautyczne) były te z kraju Rad, czyli z nadrukiem ZSSR, a już za rarytasy uchodziły te z RFN, USA, Australii czy innych jeszcze bardziej dla nas egzotycznych wtedy krajów. Jednak tych co się chwalili otrzymywaniem paczek z zagranicy było niewielu, ale przy ówczesnym bajzlu jaki panował u nas w Polsce Ludowej i jednoczesnym wspieraniu rodzimego socjalistycznego artyzmu, nawet znaczki z sąsiedniego województwa bywały inne, niespotykane w ościennych regionach. Dlatego zawsze, kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia w ekscytację nie wprawiała mnie wcale żadna magia świąt (w końcu ówczesny statystyczny dziesięciolatek w odróżnieniu do dzisiejszego bez żadnego problemu potrafił stać na raz w 3 kolejkach, za szynką, za choinka i za rybą, i nie wpadał w panikę, kiedy trzeba było zawiązać cztery razy buty żeby dać mamie czas, na powrócenie do kolejki i dokonanie zakupów), tylko nieuchronność otrzymania korespondencji pocztowej od rodziny bliższej i dalszej rozrzuconej po kraju. Treść listów i pocztówek z Jezuskiem, Maryjką, żłóbkiem itp nic mnie wtedy nie obchodziła. Jak i nie obchodzi dzisiaj. Bardziej mnie wtedy interesował czajnik stojący na piecu, ze zdjętym gwizdkiem, z którego wydobywała się para wodna, dzięki której można było właściwie bez strat odkleić znaczek z papierowego nośnika, a po bardzo uważnym osuszeniu uczcić całą operację wsunięciem  znaczka przy pomocy pincety za malutki kawałek folii w klaserze. To był wielki sukces i czas żniw, nie tylko mój, ale każdego małego kolekcjonera w PRL. Żniw spotęgowanych  bożonarodzeniowym zalewem życzeń, dowodów pamięci i wymuszonej wymiany ciepłych słów przekazywanych za pomocą Poczty Polskiej.
W dzisiejszych czasach większość narodu stawia na wygodę. Pójście do kiosku, wybór i zakup okrutnie tandetnej pocztówki, bezpłciowego znaczka, skreślenie dwóch, trzech oklepanych zdań to wysiłek ponad miarę. Równie, niebywałym wysiłkiem, ale jeszcze wśród starszego pokolenia czasami praktykowanym jest "wykonanie telefonu". Bo wiecie młodzieży... był taki czas, że życzenia przez telefon składane, same w sobie miały wielką moc, bo mało kto miał telefon w tamtych czasach. A i tak nie uwierzycie, że było to zaledwie 25 - 30 lat temu. Dziś szanowni Państwo jesteśmy skazani na bylejakość w czym się tylko da. Życzeniową również. Masowo rozsyłane przez sms formułki, często z mniejszą lub większą dozą humoru, gotowce wierszowane i płytkie jak kałuża po letniej mżawce schematy słowne. Najczęściej nawet nie podpisane, bo przecież każdy z nas liczy na to, że jest dla świata na tyle ważny, że jego numer zapisany jest imiennie w każdej bazie kontaktowej. Nawet, jeśli nie odzywał się od lat. Byle jak żyjemy, byle jak kochamy i w sumie skoro byle jak się traktujemy na co dzień, to czemu nie mielibyśmy się byle jak traktować od święta? Dlatego chciałem się z Wami podzielić taką moją konkluzją. Od lat właśnie w związku z ową bylej akością znany jestem z niechęci do cyfrowego celebrowania czegokolwiek. Znakomita większość ludzi, którzy mnie poznali lepiej niż gorzej w ogóle nie wysyła mi życzeń z okazji ogólnonarodowych świąt ani nawet o zgrozo Nowego Roku. Za co im dziękuję. Szczerze. Ale jest też spora grupa osób, która mi te życzenia jednak wysyła. Pewnie im się wydaje, że tak wypada. Albo, że sprawią mi frajdę. Albo, że się obrażę jak nie klepną mi na odwal się jakiejś formułki. Nic podobnego. Jeżeli ktokolwiek mi, lub komukolwiek innemu na świecie chce przesłać jakiekolwiek życzenia, to niech to będą słowa, które cokolwiek znaczą. Niech będą napisane tylko dla tej osoby. Niech zwyczajnie będą treścią, sensem, dowcipem, jaskółką w letni wieczór nad Wisłą, liściem jesiennym na szlaku, a nie tylko pustką, echem, światłem odbitym, wodą, która spłynie po szybie, kiedy zamiast śniegu spadnie deszcz.
Żyjesz w bylejakości? Zażywałeś bylejakość? Masz częsty kontakt z bylejakością? Nie pisz, nie udawaj, nie odzywaj się, nie bądź.
Byle jaki.

p.s.
Judyta, jesteś w tym roku jedyną osobą, której życzenia przesłane smsem miały mimo ogólników osobiste zabarwienie. Mimo tego, że właściwie dobrze się nie znamy. Wybacz, nie odpisałem, ale wiesz, nie lubię tą drogą, a i tak to nadrobię. Będę Ci dokuczał przez cały rok.
p.s.2
Marta Obuch, Tobie dziękuję, za własnoręcznie napisane życzenia na karcie książek. Twoich książek.












Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b