Zazdrość to bardzo nieładne uczucie. Bo przecież nieładnie jest komuś zazdrościć. Że ma lepsze auto albo szczuplejszą i bardziej cycatą żonę. Większy dom, więcej dzieci, dobrą pracę, mniej dzieci, nie ma w ogóle żony tylko koleżanki, groźnego psa, zmarłą teściową lub obraz Picassa w salonie nad kominkiem. Czy, że był dwa razy na Bora Bora w wakacje, a nam się nie trafiło nawet raz bara bara. Albo, że szwagra stać na whisky z colą, a nam tylko wystarcza na wódkę z herbatą. Najzwyczajniej w świecie szkoda czasu i żółci na takie uczucia. Lepiej się cieszyć z tego co mamy, nawet jeśli w porównaniu do innych mamy niewiele. Ale sami wiecie... no taka już ludzka natura, że jak zadra cudze powodzenie gdzieś w małym palcu dłoni tkwi pod skórą i swędzi i dokucza. Sam zazwyczaj mam tak, że cieszę się z sukcesów bliźnich moich. A jeszcze jak się dobrze wiedzie komuś znajomemu to cieszę się podwójnie. I wcale nie dlatego, że liczę na darmowe piwo czy pół litra. Po prostu zdaję sobie sprawę, że cudze osiągnięcia są okupione ciężką pracą, pasmem wyrzeczeń czy latami wydawania kasy na totolotka. A do tego bardzo lubię swoje życie i mimo tego, że pewnie jak każdy, gdybym mógł to parę rzeczy bym zmienił, to jestem szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. Poza jednym. Zawsze mi brew skakała, wzrastał poziom żółci i ciśnienie kiedy koledzy fotografowie wracali z przechadzki po łonie natury z dobrymi zdjęciami. A to jakaś dorodna nieubrana niewiasta im się w zbożu trafiła, a to w leszczynie w ładnym kadrze złapali spłoszoną lekko nagą nimfę. U innego powabna i bardzo odsłaniająca wdzięki grzybiareczka czy też w trawie falującej opalająca się toples miłośniczka natury i słońca. A u mnie cholera ciągle nic. Więc zazdrościłem, bo jakże inaczej. Aż w końcu zebrałem się i ruszyłem swoje cztery litery w las, na łąki i pola. W poszukiwaniu muzy. Kilometry mijały, w ustach zaschło i... nadal nic. No owszem, raz był dzik, tam łania, kawałek dalej klępa z młodymi. Ale "tego" cudu natury jak na złość ani grama. I byłbym zły i zmęczony i wciąż zazdrosny wrócił po kilku godzinach bezowocnej wędrówki do domu gdyby nie pani Gienia. Która to widząc mój nos spuszczony na kwintę i przygarbioną ze zmęczenia sylwetkę troskliwie zapytała co się stało i czy może jakoś pomóc. Usłyszawszy o historii mej zazdrości niespełnionej ochoczo postanowiła mi pomóc, mimo, iż zajęta była bo "stary z resztą ochlapusów pod sklepem siedzi i piwo sączy". A że jak sama mówiła artystów wszelkiego autoramentu zawsze lubiła i wspierała to wsparła i mnie. Pani Gieni dziękuję, a Wam życzę udanej drugiej połowy wakacji bez grama zazdrości czy żółci.





dałeś czadu :)
OdpowiedzUsuńAle się uśmiałam... :*
OdpowiedzUsuńNo i czadowo :)
OdpowiedzUsuń