czwartek, 31 grudnia 2015

Przegląd karty pamięci.


Całe szczęście zbliża się koniec sezonu. Jeszcze tylko dziś, jeszcze parę godzin i będzie spokój. Zamilkną wreszcie dzwonki telefonów oznajmiających "masz wiadomość!". A tam co się nie zajrzy to bla bla bla zdrowia, bla bla bla szczęścia bla bla bla życzy bla bla bla z całą rodziną. Czy to bożonarodzeniowe święta czy to okres noworoczny nie wiedzieć czemu znakomita większość naszego społeczeństwa czuje się dziwnie zobowiązana do dokonywania przeglądu karty pamięci urządzenia, które zazwyczaj służy do rozmów. Czyli telefonu. Przeglądowi temu oczywiście nieodłącznie towarzyszy bardzo monotonna czynność (zależnie od urządzenia: prześlij dalej lub kopiuj/wklej) jakieś oklepanego i/lub czasami śmiesznego zestawu wyrazów mającego wyrazić naszą pamięć i ciepłe uczucia jakie teoretycznie żywimy do adresata smsa. I ufff, zaliczone, pamiętałem! Następny! Z ręką po lewej stronie klatki piersiowej powiedzcie sami sobie ile z tych życzeń niesie jakikolwiek ładunek emocji poza "tak wypada", "taka tradycja", "a co mi szkodzi"? Kto i jak często dostaje życzenia naprawdę personalne? Np. "żebyś wreszcie wyleczył hemoroidy", "żeby udało Ci się znaleźć tą wymarzoną pracę", "żebyś wreszcie kupił ten wymarzony rower/motocykl/auto", "żebyś dokonał tego lub tamtego". Z góry zaznaczam, wykreślcie najbliższą rodzinę z tego zestawienia. Co Wam zostanie? No? No właśnie...
I żeby nie było, nie zostałem zgryźliwym tetrykiem, ani nie brakuje mi prawdziwego ciepła wokół siebie. Po prostu uważam, że nowa świecka tradycja przeglądania karty pamięci telefonu przed różnorakimi "doniosłymi" świętami i wydarzeniami jest na wskroś bezduszna, bezsensowna i świadczy o nas samych. Niezbyt dobrze. 
Korzystając z okazji oraz czując obrzydzenie głębokie do miziania mojego przestarzałego telefonu po klawiszach, dziś złożę życzenia pannie E. Życzę Tobie, bardzo snobistycznie, żebyśmy się częściej w nowym, nadchodzącym roku spotykali. Bo Cię zwyczajnie po ludzku lubię.
A reszcie życzę... nie, nie bla bla bla. Życzę Wam tego, czego Wam nie napiszę w smsie. Bo często tak naprawdę nie mam pojęcia o czym marzycie, czego w skrytości ducha pragniecie. Więc niech Wam się spełni to o czym najczęściej przed snem myślicie.

A jako załącznik wizualny niezimowa, niesylwestrowa (chociaż nie jestem pewien) panna E, jako dama z guziczkiem ;)







wtorek, 29 grudnia 2015

Oksymoron.

Oksymoron to ni mniej ni więcej tylko metaforyczne zestawienie wyrazów o przeciwstawnym, wykluczającym się znaczeniu. Przynajmniej tak twierdzi słownik polskiego Państwowego Wydawnictwa Naukowego, a ja nie mam najmniejszych podstaw, żeby im nie wierzyć. Co więcej, kiedy postanowiłem w ramach nudy bożonarodzeniowej przyjrzeć się głębiej tej definicji zauważyłem, że oksymoron jako taki stał się nieodłączną częścią naszego życia. Doskonałymi przykładami oksymoronów choćby polskich funkcjonujących od lat w przestrzeni publicznej są: państwo przyjazne obywatelowi, katolik miłujący bliźniego, uczciwy polityk, policjant służący obywatelom a nie kasie państwowej, bank godny zaufania, raty zero procent, umowa o pracę, świąteczna wstrzemięźliwość w jedzeniu, postanowienia noworoczne oraz ostatnimi laty: mroźna zima. Gdzie się człowiek nie obejrzy zewsząd otaczają go oksymorony. Postanowiłem więc nie być gorszy i też dołożyć swoją cegiełkę do (uwaga, wymyślone słowo) oksymoronizacji świata. Okazało się to zupełnie nietrudne, a wręcz już dokonane. Bowiem pewnej późnej wiosny, w pewnej niewielkiej nadmorskiej miejscowości, cichej i spokojnej wybrałem się z brzydkim aparatem i piękną modelką Olą, na równie piękną, odludną polanę położoną wysoko na klifie nadbałtyckim. Gdzież oksymoron ktoś spyta? Zaraz pokażę. Co wyszło ze spotkania fotografa aktowego z aktową modelką. Oksymoron jak nic.















 

wtorek, 22 grudnia 2015

Merry... Krwawa Merry raz!

Przyszło dziecię moje starsze ze szkoły z zadaniem domowym z języka polskiego, polegającym na przeprowadzeniu z kimś starszym wywiadu o tym jak to drzewiej podczas świąt bożonarodzeniowych bywało. Jako, że primo nie czuję się jeszcze kimś starszym i secundo żadne ze wspomnień dotyczących tego okresu, które przechowuję w mojej pamięci nie nadawało się ze względów obyczajowych do publikacji na forum klasy, odesłałem młodego do babci. Niech się wykażą. I syn mój i rodzicielka moja. Powróciła moja latorośl po jakimś czasie wielce podekscytowana pytając mnie czy wiem, że jak babcia była mała to choinkę ubierano we własnoręcznie wykonane ozdoby i nawet prezenty robiono samodzielnie. Uśmiechnąłem się nieco pobłażliwie i w myślach zamruczałem: a co Ty kurna wiesz o prawdziwym życiu... Tego samego dnia, wieczorem mimowolnie (jak to bywa, kiedy ktoś lub coś poruszy strunę dawnych wspomnień) zacząłem się zastanawiać z czym kojarzyć mi się mogą te święta z dzieciństwa. Myślałem, analizowałem, porządkowałem chronologicznie obrazy z przeszłości jak tylko dawałem radę i wyszło mi, że najodleglejsze co pamiętam to żadne tam choinki, światełka, prezenty czy stajenki. Tylko zapach pomarańczy. Co dziwne, nie pamiętam kompletnie ich smaku, jedynie ten zapach. Drugim ze wspomnień są zaspy śnieżne. Noc, mróz, skrzypiący śnieg i wędrówka w kierunku kościoła na Pasterkę korytarzami wykopanymi w śniegu. Ze względu na mój młody naonczas wiek i wzrost niewielki nie wystawałem głową ponad nie i pamiętam właśnie tylko te korytarze w zaspach białego puchu. Uprzedzając zdziwienie co poniektórych: tak, był taki okres w moim życiu kiedy byłem prowadzany do kościoła. To było zanim odkryłem, że można się zaprzeć bucikami w śnieg i drzeć ile sił - wtedy zostawią mnie w domu. Trzecim ze wspomnień, już późniejszych było świniobicie i produkcja wędlin domowych. Czyli coś czego współczesne dzieci doświadczyć nie mają już szansy. Bo przecież mimo tego, że mięsko jest dobre, to widok pełnego cyklu produkcyjnego kotlecika mógłby wstrząsnąć takim dziecięciem i naznaczyć jego psychikę na całe życie. Dlatego teraz mamy facetów mdlejących kiedy się zatną podczas golenia, oraz umiejących się posługiwać nożem przy mięsie jedynie w zakresie plastikowych sztućców na szybkim obiedzie u chińczyka. O tym, że taki współczesny mężczyzna nie zna smaku krwistej kaszanki prosto z kotła czy świeżo sparzonego świńskiego ozora nie ma co nawet wspominać. Czwartym wspomnieniem związanym z tym okresem jest wielka beczka stawiana tuż przed świętami w ogrodzie, w której to beczce dziadek wędził szynki, kiełbasy, balerony. Tym złowrogim i dziś zakazanym rakotwórczym dymem, który jest wedle przepisów unijnych gorszy, niż chemia jaką się faszeruje teraz mięso za życia i po śmierci, oraz te wszystkie bejce jakimi dziś się w masarniach koloruje "wędzonki". I nawet przypomniałem sobie jak my, dzieci nie zważając na olchowy dym gryzący w oczy podbieraliśmy dziadkowi spod jutowego koca parzącą w palce i usta półsurową kiełbasę. A potem zacząłem sią zastanawiać z czym mogłyby się moim dzieciom kojarzyć dzisiejsze święta, za powiedzmy 10-20 lat. Z ubieraniem choinki we własnoręcznie wykonane ozdoby? Nie powiem, staram się z nimi produkować w ilościach niedużych jakieś upiększacze. Tyle tylko, że zanim trafią one na choinkę moją to muszą przejść długą i kosztowną dla mnie drogę tak zwanego kiermaszu szkolnego, którego zasad pokrótce wygląda tak: zrób pan w domu z dzieckiem bombkę (musisz zrobić, bo przecież dziecko musi się uczyć pomagania), a potem przyjdź i ją kup. No przecież dziecku nie odmówisz... Gdzie tu logika się pytam? Ze śniegiem te święta też nie będą się kojarzyć, bo niby skąd teraz wziąć śnieg? Nawet w górach mają braki. Pomarańcze? Są dziś bardziej powszechne w domach niż dobre polskie jabłka, żadna tam egzotyka. Świniobicie też oczywiście z automatu odpada, raz, że przepisy zakazują, dwa ktoś mógłby pomyśleć, że chodzi o rozliczanie się politykami. Jedyne co ma szansę łączyć moje wspomnienia ze wspomnieniami moich dzieci to dym olchowy i te zakazane wędliny. Których nawyku robienia nie tylko na święta się nie pozbyłem i chyba nie pozbędę. Niech UE mi wybaczy, ale to tylko na użytek własny! Przysięgam panie prokuratorze i wysoka izbo!
Mam za to ogromną nadzieję, że bożonarodzeniowe wspomnienia nie będą się nigdy kojarzyły moim dzieciom z nową, ale coraz popularniejszą katolicką tradycją. Bowiem im bliżej 24 grudnia, a potem im jeszcze bliżej końca roku tym chętniej głosy ludzi podających się za chrześcijan niejednokrotnie głęboko wierzących, łączą się w jeden głośno skandujący chór: nie daję Owsiakowi, nie daję Owsiakowi, nie daję... I nie chodzi wcale o to, że ten Owsiak to jakiś seksualny dewiant (co to ani babcią, ani wnuczkiem, ani owieczką nie pogardzi) grasujący w pobliżu obiektów sakralnych. Ani nie chodzi o to, że ten Owsiak jest ministrem finansów i grabi wszystkich, żeby dać tylko swoim. Chodzi o to, że ten gość jest ogólnie niebezpieczny. Z co najmniej dwóch, zupełnie innych niż wymieniane w Kodeksie Karnym powodów. Jednym z nich jest oczywiście kasa jaką co roku WOŚP zbiera. I to niezła kasa, która szerokim łukiem omija kiesy kardynalskie, biskupie czy księże. Kasa która niczym trufle ukryte pod ziemią drażni zapachem świńskie ryje, ale do której nijak się dobrać nie mogą. Stąd taki wysoki odsetek facetów w kieckach, którzy grzmią z ambon na Owsiaka, szkalując go w imię miłowania bliźniego swego jak siebie samego. Bo takie mamy czasy, przykazania przykazaniami, ale konkurencję kosić trzeba jak się da. Stąd też i coroczna nagonka medialna polityków wycierających sobie gębę prawem i sprawiedliwością. Którzy głośno deklarują, że nie dawali, nie dadzą, ale przyznać się im głupio, że żal dupę ściska jak dają inni. Bo drugim istotnym powodem jest zazdrość. I nie chodzi wcale o to, że Owsiakowi ktoś zazdrości popularności medialnej. Tylko o coś zupełnie innego. Jurek Owsiak i jego WOŚP to jedyna w tym kraju "instytucja", która dwadzieścia lat z hakiem jednoczy ludzkie serca, umysły i siły, potrafi szczerze, a nie na pokaz solidaryzować, zamiast dzielić. Kochać, a nie nienawidzić. Że pomóc można innym i sobie w bardzo prosty sposób. Trzeba tylko uwierzyć w to, że razem można więcej. Ale więcej dobrego, a nie złego. Dlatego Jurek skupiając wokół siebie rzesze ludzi w słusznej i dobrej sprawie, nijak nie pasuje do mentalności Polaków, mentalności która jest nam wmawiana od dziesiątek lat. Bo przecież łatwiej jest dzielić, a potem rządzić. I strzyc do zera skłócone stado baranów. Dlatego tak wiele osób i instytucji chce się tej fundacji i jego twórcy pozbyć za wszelką cenę. I dlatego ja, jak co roku będę z WOŚP. Bo bezinteresowna miłość w konserwie z czerwonym serduszkiem, to najlepsze co możemy dać innym. Będzie co wspominać. 
A żeby nie było tak znowu za słodko to w ramach znęcania się wizualnego nad odwiedzającymi mój blog będzie tak "po naszemu" czyli zgodnie z prawem i sprawiedliwością rozumianymi jak należy. Żadnego tam dżender czy nowobogackich zabaw w równouprawnienia. Z najlepszymi życzeniami świątecznymi oczywiście. Niech moc będzie z Wami.










sobota, 19 grudnia 2015

Pipole.

Parę lat temu czytałem alarmujący artykuł o Japończykach. Że z populacją tam marnie. Japonki co prawda rodzić chcą, ale nie ma komu robić dzieci. Bo jak się okazało, japońscy mężczyźni kult do cesarza zamienili sobie na kult do pracy. Dowcipy o pracowitości tej nacji znane były od dziesięcioleci, ale dopiero od niedawna do pracowitości doszły też inne czynniki. Jak chociażby bardzo potężny i wciąż rozwijający się pornobiznes związany z mangą. Spieszę uspokoić wszelkie właśnie unoszące się słusznym gniewem matrony. Manga nie oznacza zawsze, że wielkookie nastolatki w przykusych spódniczkach szkolnych nagminnie siadają w parku ulizanym panom w garniturach na kolanach i pozwalają sobie sprawdzać lekcje, oczekując klapsa za każdy błąd. Owszem, tak pewnie też bywa, ale głównie pornobiznes w kraju Kwitnącej Wiśni ma bardzo wirtualno komiksowe podłoże i przebieg, zastępując zapracowanym korposzczurom prawdziwe życie i emocje, prowadząc tym samym do sytuacji kiedy tylko co 4 mężczyzna w wieku prokreacyjnym zakłada rodzinę, z czego i tak większość w ciągu 10 lat rozwodzi się. Dobrze tak "japońcom" pomyślałem sobie po przeczytaniu artykułu. Nie żebym miał coś szczególnie do tego narodu, ale zawsze jako mieszkaniec kraju Kwitnącego Kartofla i Galopującej Stonki zazdrościłem im komputeryzacji, mechanizacji, i każdej innej "acji". Dwa, trzy lata później przeczytałem artykuł o podobnej treści dotyczący tak zwanych wschodnich prowincji Rosji. Alarm dotyczył rugowania plemnikiem rosyjskości z rosyjskich ziem. Jak się okazało, Rosjanki zamieszkujące miasta i wsie przygraniczne z Chińską Republiką Ludową dużo chętniej wybierają na mężów sobie Chińczyków, niż własnych rodaków. Bo taki skośnooki mąż to nie bije, nie pije, i do pracy chodzi. Autorka artykułu podkreślała, że na razie problem zauważają głównie władze rosyjskie. Bowiem mężczyźni rosyjscy  zamieszkujący przygraniczne obwody nie wytrzeźwieli na tyle, by się zorientować, że mali żółci ludzie już są w łóżkach ich potencjalnych żon i kochanek. Dobrze tak "kacapom" pomyślałem. Nie żebym coś specjalnie do Rosjan, ale dziadek zawsze mówił: dobry Niemiec to martwy Niemiec, a dobry Rusek to Rusek co mieszka na Uralu. Od czasu kiedy czytałem te artykuły minęło niewiele lat kiedy wokół mnie, jak się nagle okazało wciąż rośnie liczba kobiet stanu wolnego narodowości Polskiej! I to stanu wolnego z wyboru, a nie z braku kawalerów, czy też odmiennych preferencji seksualnych. Wykształcenie, globalizacja, szybkość dostępu do informacji sprawiły, że polskie kobiety stały się wolne, świadome siebie, świata i przede wszystkim wymagające. Z tymże bądźmy szczerzy, większość póki co na drodze kompromisu wymaga żeby jej facet trafiał do sedesu sikając i rozrzucanie brudnych gaci sklejonych ze skarpetkami ograniczył do podłogi w łazience. I żeby nie bał się wyjść na pedała kiedy idzie z kwiatami do domu. I choć raz na rok poszedł z ukochaną na Almodovara do kina. I żeby miał czas potrzymać za rękę, a nie tylko pchał ją w gacie wybranki, a jak już musi pchać, to żeby ją wcześniej umył. Żeby rozróżniał wytrawne od słodkiego. I parę więcej kolorów niż: ładny, nieładny, chujowy. Dobrze tak tym "polaczkom" pomyślałem. Ale po chwili dotarło do mnie, że to też ja. Co prawda od lat już żonaty, ale przecież absolutnie niezwolniony z dbania o swój związek i swoją kobietę. Bo jak się okazuje rutyna dotyczy nie tylko pojedynczych związków, ale i myślenia całych pokoleń. Panowie, ogarnijcie się. Rurki to nie spodnie dla faceta, malowanie paznokci to nie zajęcie dla faceta, a najbardziej gęsta broda nie ukryje charakteru pipy. Czy jak to mawia mój młodszy syn: pipola. A życie ze sobą, nie znaczy to samo życie obok.

W roli hipotetycznych pipolów Nana i Rafał.



















czwartek, 17 grudnia 2015

Dzień bez przeklinania.

Uwaga będzie kryptoreklama. Właściwie to nawet bez krypto. Przyznać się chciałem, że jestem Polakiem gorszego sortu i dnia nie zaczynam wspólną modlitwą ze słuchaczami radia z Torunia. Przy pierwszej kawie czy rozwożeniu dziatwy do szkół towarzyszy mi prawie każdego poranka Eska Rock, która objawia się głównie głosami redaktor Szkuty i redaktora Brzozowskiego podczas ich Aktywacji. Oraz całkiem przyzwoitą mieszanką muzyki różnego sortu z pominięciem oczywiście tej sakralnej i chodnikowej. Co jakiś czas redaktorska para (nie, nie twierdzę, że coś ich łączy poza pracą) dokonuje z humorem przeglądu prasy przeróżnej, dzięki czemu nie muszę już wydawać pieniędzy w kiosku i wiem doskonale co się dzieje na świecie. W kwestiach ważnych i ważnych trochę inaczej. Dziś na przykład oświecony zostałem, że 17 grudnia jest dniem bez przeklinania. I nawet się dobrze złożyło, bo śnieg nie pada, nie jest zimno, nic mnie nie boli, a telefon padł więc mam spokój. Niestety jak podają w radio, powodów do przeklinania przybędzie mieszkańcom Częstochowy, a to dlatego, że święta w tym roku będą skromniejsze, ceny narkotyków pójdą w górę, bo policją zgarnęła dwóch dealerów i towar wart milion złotych. Oświecony zostałem też w kwestii Krakowa, (to znaczy doskonale wcześniej wiedziałem, że Kraków był kiedyś stolicą Polski, ale ów splendor razem z tryprem spłynął Wisłą do Warszawy i teraz musimy się użerać ze strasznymi powikłaniami po tej chorobie, głównie w rejonie ulicy Wiejskiej i Pałacu Namiestnikowskiego), a dokładniej w kwestii tego z czego słynie Kraków. I nie chodzi wcale o smoka, tylko o jego kolegę "smoga". Dziś moi drodzy omijamy Kraków, bowiem zanieczyszczenie w mieście powietrza pięciokrotnie przekracza dopuszczalne normy (swoją drogą kto ustala do jakiego stopnia wdychanie ołowiu i tlenków siarki, azotu oraz węgla jest normalne?). Sprawa jest na tyle poważna, że prezydent tego grodu zaapelował do mieszkańców by pozostali w domach. Myślę jednak, że spora część ludzi spieszących co rano do pracy oraz bezdomni będą mieli z tym spory problem. I kiedy tak już prawie zacząłem na poważnie rozmyślać czy przejąć się na tyle losem Krakowa, żeby przekląć mimo wszystko, przypomniałem sobie Paulę, której w sumie całkiem niedawno, w pięknych okolicznościach jesiennej przyrody i nieskażonego kujawsko-pomorskiego powietrza zrobiłem kilka zdjęć. Ale żeby nie było za dobrze, będzie ich mało i nie będą one kolorowe ;)






niedziela, 13 grudnia 2015

Marsz, marsz.

Ależ spokojnie. Wcale nie zaczynam intonować hymnu naszego narodowego, w dalszej części nie wystąpi żaden Dąbrowski, więc nie trzeba zajęć codziennych porzucać i przyjmować postawy stojącej jaka to jest zalecana przy odsłuchiwaniu i odśpiewywaniu tegoż utworu. Tak sobie tylko bardzo luźno napisałem ten tytuł czytając wcześniej na facebooku czym się podnieca w ten weekend większość społeczeństwa. Okazuje się bowiem, że bardzo modne ostatnimi laty maratony, pół maratony i tym podobne zostaną w najbliższym czasie zastąpione marszami. Wiadomo, w maratonie czy nawet pół maratonie żeby wziąć udział to trzeba mieć kondycję i dużo samozaparcia. Wiem bo czasami sam udaję, że biegam po wydmach u siebie w lesie. A w takim marszu udział wziąć może praktycznie każdy, nawet babcia. Razem z innymi babciami. Albo ojciec z małoletnim i żoną nawet. Albo młody nudzący się byczek przebrany dla niepoznaki w szalik i czapkę ulubionego klubu piłkarskiego. Ostatnio w Polsce jeden marsz od drugiego marszu rozróżnia właściwie tylko intencja. Wszystkie bowiem marsze idą w obronie czegoś tam i każdy jest okraszony biało czerwonymi flagami równie gęsto co babcine domowe pierogi skwarkami. Były więc już marsze w obronie życia poczętego i życia na Marsie. Były w obronie krzyża i miednicy. Były w obronie demokracji i w obronie demokracji (okazuje się bowiem, że w Polsce jest kilka odmian demokracji, konia z rzędem temu kto się w tym połapie). Teraz jak obserwuję najmodniejsze są marsze w obronie obrony prawa wyboru do udziału w wybranym marszu i kontr marsze żądające całkowitego zniesienia prawa do prawa udziału w marszu. Okazało się bowiem, że Ci, którzy wczoraj swobodnie szwendali się po ulicach blokując stolicę i wkurzając stołecznych kierowców dziś uznali, że jednak w demokracji nie powinno się społeczeństwu zostawiać tak wielkiej swobody wyboru. Uznali, że społeczeństwo nie dorosło do tego, by samodzielnie decydować kiedy można wyjść na ulicę a kiedy nie. Społeczeństwo powinno być edukowane odgórnie, sterowane odgórnie i szczęśliwe oddolnie. Nie wiedzieć czemu nagle przypomniały mi się lekcje historii. A szczególnie te momenty polskiej historii które kończyły się pospolitym ruszeniem, obalaniem politycznych szmaciarzy, nieudaczników umysłowych i niestety w efekcie zazwyczaj niewywieszaniem tej całej hałastry na latarniach i balkonach jak niejednokrotnie czyniły inne teoretycznie bardziej cywilizowane od nas narody. Bo u nas już tak jakoś jest, że choć głowy gorące, karki harde, a pięści twarde, to serca jednak miękkie. W efekcie mamy to co mamy.
A ja spokojnie, pomalutku, nim po maratonach i marszach przyjdzie moda lub konieczność na mini spacery takie jak moje robię swoje. A, że mam w życiu takie szczęście, że spotykam na drodze swoich mini marszy nie do końca ubrane kobiety... no cóż, nie narzekam.
Ola.







Dr EjAj.

 Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem w okresie dojrzewania (żona złośliwie twi...