wtorek, 26 kwietnia 2016

Tarantino.

A nie. Wcale, że nie. Nie napiszę nic o Quentinie Tarantino. Tak wiem, właśnie napisałem, ale to się nie liczy. Bo ma być i będzie o kimś, czymś innym. Pośrednio o pewnej kobiecie, która już jakiś czas istnieje na rynku muzycznym, a którą ja jako typowa konserwa muzyczna odkryłem stosunkowo niedawno i to zupełnie przypadkiem, podglądając wpisy moich znajomych płci żeńskiej na pewnym portalu społecznościowym. Przyczyn mojej nieznajomości tejże pani na pewno jest kilka, jedną z nich jest z pewnością moja niechęć do poszukiwań muzycznych i poszerzania swojej skromnej i konserwatywnej płytoteki o czym nie raz już wspominałem. Drugą wydaje mi się ważną przyczyną jest fizyczny brak utworów tej wokalistki na listach radiowych, teledysków też w TV nie widziałem na kanałach ogólnych, a tematyczne omijam zazwyczaj szerokim łukiem. Jak jednak pokazuje przykład tej piosenkarki w dzisiejszych czasach nawet ostracyzm przemysłu fonograficznego nie stoi na przeszkodzie by wydawać płyty, mieć fanów i mieć z tego kasę. Warunek jest jeden, trzeba unikać polskiej mafii muzycznej oraz za żadne skarby nie śpiewać tekstów Cygana. Jacka zresztą, żeby nikt mnie tu o rasizm nie posądzał. Sztuka ta jak widać, słychać i czuć doskonale się udaje tej pani od lat. Sama komponuje piosenki, sama gra, sama pisze teksty, a pieniądze na wydanie swojej pierwszej płyty zebrała wśród fanów. Julia Marcell. Nie będę tu się dalej mocno o niej rozpisywał, kto zna ten wie, kto nie zna, ten może w internecie sobie Julię odnaleźć. Ja do niej miłością muzyczną bezwzględną nie zapałałem, ale kilkanaście utworów naprawdę mi się spodobało. W tym chyba najbardziej, całkiem świeży, tytułowy Tarantino, który zarówno tekstem jak i teledyskiem wyśmienicie w krzywym zwierciadle pokazuje polski (i nie tylko) rynek rozrywkowy. I myślę, że choć żyjemy w 21 wieku, nie bez znaczenia jest fakt, że Julia mieszka i tworzy w Niemczech. W Polsce musiałaby śpiewać o majteczkach w kropeczki, o lepszych modelach, o miłości romantycznej, o stanach duszy niepokoju, o kamieniach z napisami i całej tej reszcie dupereli którymi zazwyczaj się ekscytują dojrzewające nastolatki i panie w trakcie menopauzy. A tak, spokojnie i bez obaw, że zostanie zlinczowana przez tłum bogobojnych staruszek w beretach z wełny kóz angorskich, może jednym tchem wymieniać obok siebie Biblię i Tarantino. I to w rytmie dobrej melodii. Oby tak dalej.

Na koniec, żeby Wam jakoś okrasić to moje przynudzanie coś z klimatów piątkowych nocy, przypadkowych spotkań i takiej też miłości. I uważajcie na modliszki.
Aga i Grześ.















wtorek, 19 kwietnia 2016

U2

U-2 był niemieckim okrętem podwodnym (U-Boot) typu IIA i został wybudowany w stoczni Deutsche Werke w 1935 roku. Jak podają źródła historyczne był budowany szybko co miało duży wpływ na liczbę usterek i awarii jakie go trapiły. Ze względu na swoje małe rozmiary i mały zasięg operacyjny był używany jako okręt szkoleniowy, pomijając dwa rejsy bojowe odbyte w 1940 roku - bez sukcesów żadnych. Okręt U-2 zatonął 8 kwietnia 1944 roku po kolizji z trawlerem zabierając na dno ze sobą 17 z 35 członów załogi. Pechowa z niego łajba była. Drugie bardziej znane światu U2 ma mniej pecha. A właściwie ma szczęście, czyli jakby rzekła młodzież - farta. Jest to bowiem irlandzki zespół rockowy, znany z pewnością na całym świecie, nie licząc gęstych ostępów Puszczy Amazońskiej oraz mieszkania Kryśki Pawłowicz, czyli w sumie też gęstych ostępów tyle, że buszu. Zespół ma w swoim dorobku niezliczoną liczbę przebojów i ma też w swoim dorobku wokalistę Bono. Ów pan, poza śpiewaniem umiłował sobie także szeroko rozumiane angażowanie się w sprawy tego świata. Nawet w sprawy Polski. W latach osiemdziesiątych, kiedy w PRL trwał wciąż stan wojenny, a pałeczki ZOMO z siłą wodospadu usuwały reakcyjny brud z kątów komunizmu Bono z zespołem skomponowali i zagrali kawałek "New Year's Day", który do dziś jest uznawany za ich hołd dla walczącej wówczas o wolność Polski i polskiej Solidarności. Na swoje nieszczęście Bono nie ogranicza się tylko do głaskania po główce. Jak mu coś nie pasuje też o tym mówi. I tak kilka dni temu, przemawiając w amerykańskim kongresie wzywał USA na pomoc Europie. I nie chodzi tym razem o kolejne lądowanie w Normandii, bo Niemcy tak zdziadzieli, że już nie ma komu obsadzić bunkrów przy plażach. Chodzi za to o pomoc Europie w rozwiązaniu problemu uchodźców z Afryki, który to problem powstał zresztą głównie dzięki zagranicznej polityce Stanów Zjednoczonych polegającej na pozbywaniu się bomb w krajach arabskich przy każdej nadarzającej się okazji. Oprócz wzywania na pomoc i przekonywania kongresu, że ich najlepszą bronią są ich komicy, Bono wspomniał o Polsce i Węgrzech jako o krajach mocno kierujących się w stronę prawicową, wręcz "hipernacjonalistyczną". Wspomniał też przy okazji o niepokojącej tendencji w Wielkiej Brytanii próbującej się wymiksować z UE i zająć się spokojną izolacją jak na wyspiarski kraj przystało, ale w Polsce to już przeszło bez echa. Zawrzało w obronie ojczyzny jak w ulu, bo jak ten Bono śmiał tak bezczelnie amerykanom donosić? Na nas i Madziarów. No i trochę na angoli, ale ci i tak są w sporej większości teraz albo polakami albo hindusami, więc wiadomo, że na nas doniósł najbardziej. Nie powiem, zawrzało głównie po tej hipernacjonalistycznej stronie, ale oliwy do ognia dolały i wciąż dolewają wszystkie nasze media, od prawa do lewa. I po co? I na co? Będziemy teraz udawać, że jesteśmy tacy ą i ę i niewinni jak lilija? Demokratyczni, liberalni i do rany przyłóż? A gówno prawda. Powinniśmy natychmiast wystosować notę protestacyjną do kongresu USA, zażądać przeprosin oraz Alaski jako rekompensaty za straty moralne. A w przypadku odmowy natychmiast Ameryce wypowiedzieć wojnę i ich zaatakować jak się tylko da. A potem spokojnie już czekać, aż przyjdą i nam wpieprzą. I wtedy wreszcie nastanie dobrobyt. Bo jak pokazuje historia wojen, żaden kraj który przegrał z Ameryką wojnę, źle na tym nie wyszedł. Niestety jak znam życie to tylko marzenia ściętej głowy. Co prawda  wielki bojownik o niepodległość dywanu w swoim pokoju w czasie stanu wojennego czyli Jarek K. wymachuje piąstką, a Krystyna Groźna z gniewu kanapki do sejmu zabrać zapomniała, ale życie spokojnie toczy się dalej i czas pokaże, że z dużej chmury będzie mały deszcz i ucierpią tylko fani Bono, bo przecież niejaki Gliński w randze ministra kultury na polecenie wiadomo kogo osobiście przypilnuje, żeby nam tu na polskiej ziemi żadna noga śpiewającego Irlandczyka nie postała, a ojciec dyrektor toruńskiej rozgłośni za skromny datek w postaci 20 milionów i prawa do pierwokupu gruntów rolnych na pewno wszystkie utwory U2 na listę zakazanych wciągnie i nigdy więcej żadna emerytka złotówki na zakup krążka rodem z piekieł nie wyda.
Póki polski episkopat obraduje nad siłą klątwy jaka rzucona zostanie na Bono, póki internet jeszcze hula wolny po Polsce, póki jeszcze można pokażę Wam kilka zdjęć do jakich zainspirował mnie pewien holenderski malarz tworząc obraz pt. Lekcja anatomii doktora Tulpa. Malkontentów od razu uprzedzam, że słowo inspiracja nie oznacza zrzynania z kogoś jak leci, a jedynie znalezienie powiedzmy natchnienia. Zdjęcia powstały na Misji Wschód, ostatnia moja sesja z wielkim Andrzejem. Drugiemu modelowi Dawidowi i modelkom również pięknie dziękuję.





poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Bez imienia.

"Oto jest chwila bez imienia:
drzwi się wydęły i zgasły.
Nie odróżnisz postaci w cieniach,
w huku jak w ogniu jasnym.
Wtedy krzyk krótki zza ściany;
wtedy w podłogę - skałą
i ciemność płynie jak z rany,
i w łoskot wozu - ciało.
Oto jest chwila bez imienia
wypalona w czasie jak w hymnie.
Nitką krwi jak struną - za wozem
wypisuje na bruku swe imię."
 Powyższy wiersz " Bez imienia" Krzysztof Kamil Baczyński napisał jako dwudziestoletni młodzieniec. 3 lata później poległ jako żołnierz AK w czwartym dniu Powstania Warszawskiego od kuli niemieckiego snajpera. Jego żona Basia, sanitariuszka przeżyła go o całe dwadzieścia siedem dni, umierając 1 września od ran spowodowanych wybuchem pocisku moździerzowego. Ich wspólny grób znajdziecie na warszawskich Powązkach Wojskowych, pomiędzy kwaterami Parasola i Zośki. No dobra, na pewno się już zastanawiacie czemu was dręczę tym całym Baczyńskim? Po cóż w ogóle o nim piszę i opowiadam. Bo lubię. Dręczyć też, ale jeszcze bardziej lubię poezję Baczyńskiego. Można powiedzieć od maleńkości. Czyli mniej więcej od czasów starszych klas szkoły podstawowej, kiedy to mimo komunistycznej niechęci do reakcyjno-kapitalistycznego podziemia AK dopuszczono poezję Baczyńskiego do szkół. Nie pytajcie czemu ją lubię, po prostu mi podchodzi jak mało która. Może przyczyną jest to, że jak na poetę przystało Baczyński żył szybko, kochał mocno, umarł młodo i z bronią w ręku? A może dlatego, że z właściwym dla jego wieku fatalizmem pisał bardzo smutne wiersze oceniając trafnie rzeczywistość w jakiej mu przyszło żyć, przyszłość swoją i ojczyzny, a jednocześnie wplatał tu i ówdzie iskierki nadziei? A może dlatego, że moim własnym prywatnym zdaniem jego poezja jest wciąż uniwersalna i  ponadczasowa? Nie wiem. Po prostu ją lubię i już. A jak jeszcze dodam, że po wiersze Krzysztofa niejednokrotnie sięgali muzycy i kompozytorzy tworząc na podstawie słów poety świetne piosenki i aranżacje (powyższy wiersz można "odsłuchać" w całkiem niezłym wykonaniu kapeli Ankh) to będzie to bardzo dobre dopełnienie całej twórczości Baczyńskiego. Ale pewnie spytacie teraz czemu ten wiersz akurat? Czemu nie inny? A nawet jeśli nie spytacie, to i tak napiszę. Bo to mój blog i piszę tu co chcę.
Wczoraj, czyli 10 kwietnia, po ciężkiej chorobie i zaledwie w dwa dni po swoim wymarzonym fotograficzno aktorskim benefisie odszedł od nas wspaniały człowiek. Andrzej Bersz. Pozwolę sobie napisać: mój przyjaciel. Którego niejednokrotnie można było oglądać na moich zdjęciach. A bez którego te zdjęcia w ogóle by nie powstały i niektóre już na pewno nie powstaną. Dusza towarzystwa i człowiek orkiestra jeśli chodzi o świat sesji fotograficznych. Charakteryzator (potrafił się sam umalować, a jak), stylista (jego garderoba zawstydziłaby niejedną przepastną szafę), rekwizytor (instrumenty, bronie, dodatki tematyczne do każdej praktycznie sesji), model (zagrał w kilku teledyskach, reklamach, a także autorskich filmach) i aktor (uwielbiał wczuwać się w powierzone mu podczas artystycznych sesji role). Razem z odejściem Andrzeja zakończyła się też pewna epoka w świecie fotografii i nie mam wcale na myśli samolubnie tylko siebie. Jak sam jeszcze niedawno skromnie podliczał swój dorobek Andrzej - wziął udział w 350 sesjach, podczas których powstały tysiące zdjęć, a wiele kolejnych zaplanowanych sesji fotograficznych musiało zostać odłożonych na bok z powodu choroby Andrzeja. Od wczoraj wielu fotografów, wiele modelek i przyjaciół żegna się z Andrzejem, każdy na swój sposób. A ja, chciałbym tym krótkim wierszem Baczyńskiego i kilkoma zdjęciami z naszych różnych sesji podsumować i zamknąć rozdział jaki wspólnie z Andrzejem miałem zaszczyt tworzyć. Poza pierwszym zdjęciem, które powstało kilka lat temu i w skutek mojej nieostrożności uległo uszkodzeniu (które to uszkodzenie dla mnie dziś jest wręcz symboliczne), postaram się zdjęcia zamieścić chronologicznie, od pierwszej do ostatniej naszej sesji.
I jeśli po drugiej stronie coś jest Andrzeju, to do zobaczenia.







Neuropeptydy.

 "Do serca przytul psa, weź na kolana kota. Weź lupę - popatrz pchła! Daj spokój, pchła to też istota. Za oknem zasadź bluszcz. Niech s...