Przejdź do głównej zawartości

Bez imienia.

"Oto jest chwila bez imienia:
drzwi się wydęły i zgasły.
Nie odróżnisz postaci w cieniach,
w huku jak w ogniu jasnym.
Wtedy krzyk krótki zza ściany;
wtedy w podłogę - skałą
i ciemność płynie jak z rany,
i w łoskot wozu - ciało.
Oto jest chwila bez imienia
wypalona w czasie jak w hymnie.
Nitką krwi jak struną - za wozem
wypisuje na bruku swe imię."
 Powyższy wiersz " Bez imienia" Krzysztof Kamil Baczyński napisał jako dwudziestoletni młodzieniec. 3 lata później poległ jako żołnierz AK w czwartym dniu Powstania Warszawskiego od kuli niemieckiego snajpera. Jego żona Basia, sanitariuszka przeżyła go o całe dwadzieścia siedem dni, umierając 1 września od ran spowodowanych wybuchem pocisku moździerzowego. Ich wspólny grób znajdziecie na warszawskich Powązkach Wojskowych, pomiędzy kwaterami Parasola i Zośki. No dobra, na pewno się już zastanawiacie czemu was dręczę tym całym Baczyńskim? Po cóż w ogóle o nim piszę i opowiadam. Bo lubię. Dręczyć też, ale jeszcze bardziej lubię poezję Baczyńskiego. Można powiedzieć od maleńkości. Czyli mniej więcej od czasów starszych klas szkoły podstawowej, kiedy to mimo komunistycznej niechęci do reakcyjno-kapitalistycznego podziemia AK dopuszczono poezję Baczyńskiego do szkół. Nie pytajcie czemu ją lubię, po prostu mi podchodzi jak mało która. Może przyczyną jest to, że jak na poetę przystało Baczyński żył szybko, kochał mocno, umarł młodo i z bronią w ręku? A może dlatego, że z właściwym dla jego wieku fatalizmem pisał bardzo smutne wiersze oceniając trafnie rzeczywistość w jakiej mu przyszło żyć, przyszłość swoją i ojczyzny, a jednocześnie wplatał tu i ówdzie iskierki nadziei? A może dlatego, że moim własnym prywatnym zdaniem jego poezja jest wciąż uniwersalna i  ponadczasowa? Nie wiem. Po prostu ją lubię i już. A jak jeszcze dodam, że po wiersze Krzysztofa niejednokrotnie sięgali muzycy i kompozytorzy tworząc na podstawie słów poety świetne piosenki i aranżacje (powyższy wiersz można "odsłuchać" w całkiem niezłym wykonaniu kapeli Ankh) to będzie to bardzo dobre dopełnienie całej twórczości Baczyńskiego. Ale pewnie spytacie teraz czemu ten wiersz akurat? Czemu nie inny? A nawet jeśli nie spytacie, to i tak napiszę. Bo to mój blog i piszę tu co chcę.
Wczoraj, czyli 10 kwietnia, po ciężkiej chorobie i zaledwie w dwa dni po swoim wymarzonym fotograficzno aktorskim benefisie odszedł od nas wspaniały człowiek. Andrzej Bersz. Pozwolę sobie napisać: mój przyjaciel. Którego niejednokrotnie można było oglądać na moich zdjęciach. A bez którego te zdjęcia w ogóle by nie powstały i niektóre już na pewno nie powstaną. Dusza towarzystwa i człowiek orkiestra jeśli chodzi o świat sesji fotograficznych. Charakteryzator (potrafił się sam umalować, a jak), stylista (jego garderoba zawstydziłaby niejedną przepastną szafę), rekwizytor (instrumenty, bronie, dodatki tematyczne do każdej praktycznie sesji), model (zagrał w kilku teledyskach, reklamach, a także autorskich filmach) i aktor (uwielbiał wczuwać się w powierzone mu podczas artystycznych sesji role). Razem z odejściem Andrzeja zakończyła się też pewna epoka w świecie fotografii i nie mam wcale na myśli samolubnie tylko siebie. Jak sam jeszcze niedawno skromnie podliczał swój dorobek Andrzej - wziął udział w 350 sesjach, podczas których powstały tysiące zdjęć, a wiele kolejnych zaplanowanych sesji fotograficznych musiało zostać odłożonych na bok z powodu choroby Andrzeja. Od wczoraj wielu fotografów, wiele modelek i przyjaciół żegna się z Andrzejem, każdy na swój sposób. A ja, chciałbym tym krótkim wierszem Baczyńskiego i kilkoma zdjęciami z naszych różnych sesji podsumować i zamknąć rozdział jaki wspólnie z Andrzejem miałem zaszczyt tworzyć. Poza pierwszym zdjęciem, które powstało kilka lat temu i w skutek mojej nieostrożności uległo uszkodzeniu (które to uszkodzenie dla mnie dziś jest wręcz symboliczne), postaram się zdjęcia zamieścić chronologicznie, od pierwszej do ostatniej naszej sesji.
I jeśli po drugiej stronie coś jest Andrzeju, to do zobaczenia.







Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b