piątek, 12 listopada 2021

Krużganek oświaty.

Jaka róża taki cierń, nie dziwi nic... Jaki kamień taki cios, nie dziwi nic - tak to w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku śpiewała Edyta Geppert. Na bok na razie odłóżmy tradycyjne narodowe dywagacje, czy Geppert to polskie nazwisko i skupmy się na dniu wczorajszym, kiedy to przez Warszawę, mimo usilnych przeciwdziałań władz stolicy oraz prawomocnych wyroków sądów instancji różnorakich przeszło bydło, choć przyznać trzeba, że jak na swoje możliwości i potencjał przeszło w tym roku o dziwo nad wyraz spokojnie. Być może wpływ na ten fakt miało to, iż przemarsz ów uzyskał w ostatniej chwili rangę wydarzenia narodowego, mimo braku obecności na nim figurantów narodowych czyli premiera czy prezydenta, o prawdziwym naczelniku państwa polskiego duce Jarku nie wspomnę, bo ten się publicznie dawno nie pokazuje w trosce o wyrazy uwielbienia jakimi może go potraktować wdzięczny naród. Miasto niemniej starannie przygotowało się do tej hucpy: z trasy przemarszu pochodu usunięto ławki, kosze, stojaki rowerowe, leżącą na paletach kostkę brukową oraz gdzieniegdzie brezentowymi płachtami zasłonięto widok na kamienice z których balkonów zwieszały się tęczowe flagi lub błyskawice. Wszystko to po to, żeby nie prowokować miłujących ojczyznę uczestników marszu, bo mogliby swoim rodakom ryja obić, albo coś podejrzanie mało polskiego lub zbyt prowokacyjnie wyglądającego dla ich kurzych móżdżków podpalić. Z braku laku i małej ilości prowokacyjnych bodźców, na marszu spalono więc tradycyjnie parę niemieckich flag - bo wiadomo, że Niemcy to źli okupanci, portret znienawidzonego Tuska - bo wiadomo, że miał dziadka w Wermachcie oraz różnymi okrzykami wyrażano miłość do bratniego narodu węgierskiego, który choć z Niemcami nas okupował - to jakby lżej, a do tego teraz przywódcy tegoż narodu są równie prawoskrętni co naszego, więc nam znowu po drodze i do szabli i do szklanki i do papryki. Jak już wspominałem na marszu zabrakło kogokolwiek ważnego, choćby tylko na pokaz, więc głos zabrali nieważni, między innymi Robercik - nazywany liderem narodowców. Nie będę się pastwił nad stanem umysłowym tej formacji w kontekście tego kogo wybrali na lidera, bo to nie do końca całkiem jest wina Robercika, że postanowił wraz ze swoją formacją ponieść "krużganek oświaty" co też ogłosił światu właśnie wczoraj. Bo ktokolwiek obecnie ociera się o ową oświatę temu grozi borelioza umysłowa wywołana przez tajemniczego wirusa, którego ani chybi w swoich "labolatoriach" zupełnie niechcący w poszukiwaniu pierwiastka cnoty niewieściej wyhodował minister tego nieszczęsnego resortu czyli Czarnek. Robercik podczas wczorajszego przemówienia nie wyjaśnił po co narodowcy będą nosić ten krużganek. Czy to ma być coś na kształt Misia z filmu Barei i ten krużganek ma otwierać oczy niedowiarkom mówiąc "Patrzcie - mówimy - to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo", czy też krużganek służyć będzie do walenia nim po łbach wszystkich myślących na lewo od formacji Robercika i jego idoli czyli PiSu? Trzecią, równie prawdopodobną opcją jest to, że narodowcy zaniosą ten krużganek i parę innych jeszcze na plac Piłsudskiego w Warszawie, inicjując tym samy zapowiadaną już odbudowę Pałacu Saskiego, który to z krużganków właśnie (i to nawet trzykondygnacyjnych) słynął zanim obrócił się w ruinę podczas powstania warszawskiego przy wydatnym udziale nazistów oczywiście.
Tak czy siak, jaka róża taki cierń, jaki kamień taki cios, i naprawdę w naszym kraju nie dziwi już nic i to jest przerażające. W czasach istnienia III Rzeszy Niemcy próbowali "wyhodować" rasę nadludzi, homo superior czyli
Übermensch. Wiernych bezwarunkowo, ślepo posłusznych i gotowych na każde poświęcenie w imię narodu. A idealnym wzorcem kobiety niemieckiej w tamtych czasach była żona, zajmująca się prowadzeniem domu i ochoczo bez sprzeciwu rodząca kolejne ubermenschniątka. Jak się wczoraj okazało miernych, ale wiernych i gotowych na swych barkach nieść cokolwiek Polska pisowska już sobie wyhodowała. Wydaje się, że teraz kwestią czasu pozostaje hodowla przesyconych cnotami niewieścimi kobiet, których ambicje nie będą wykraczały poza gotowanie, szycie, sprzątanie, pranie i rodzenie dzieci o co usilnie zabiega minister Czarnek. I naród nasz wreszcie wstanie z kolan. Z kolan Unii Europejskiej na której siedzi od lat kilkunastu, raz po raz na złość sobie przede wszystkim obsikując spodnie, które te kolana przyodziewają.

Nie byłem wczoraj na marszu. Żadnym. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że nuciłem wczoraj sobie pod nosem "my pierwsza brygada" przekopując ogródek oraz czynnie obserwowałem jak sąsiad wywiesza flagę biało czerwoną. A wieczorem słuchając utworu zespołu Raz, dwa, trzy, pod tytułem Talerzyk, (jestem Polakiem, mam na to papier i cały system zachowań) poczułem się faktycznie przez moment Polakiem, choć nie wiem czy, aż tak prawdziwym jak narodowcy, których sama już nazwa do czucia się najlepszą częścią narodu zobowiązuje. Za to przypomniała mi się przy tej okoliczności pewna sesja, jaka wykonałem dwa miesiące temu, pełna w moim odczuciu cnót niewieścich, którą to właśnie chciałbym zaprezentować dorzucając swój krużganek... eee to jest swój kamyczek do ogródka patriotycznego.

P.S.
Sesja wykonana niesłusznym ideologicznie aparatem marki kiev (radziecki twór), na mniej niesłusznym, ale jednak brytyjskim materiale illford (zdradzili nas w 1939 nie przybywając z odsieczą) oraz dodatkowo na bardzo niesłusznym materiale Svema FN64 (znowu ci ruscy), którego przydatność do naś
wietlania upłynęła w 1993 roku. Pozowała Sonia (czy to w ogóle polskie imię?) podczas Pleneru Misja Wschód (hm...) odbywającym się na podejrzanym ideologicznie Podlasiu (dużo tam teraz muzułmanów biega luzem).






















niedziela, 11 lipca 2021

Niewieścienie.

 Jakiś czas temu deklarowałem, że nie nazwę ministra Czarnka debilem. I słowa dotrzymuję, bo gdybym to zrobił to jakże skrzywdziłbym niewinnego człowieka, który jako jeden z wielu (ale jaśniejący na firmamencie silniej niż reszta), niesie światełko nadziei w tym mrocznym świecie pełnym zepsucia i szatańskich pokus czyhających na człowieka na każdym kroku. Jedną z zalet ministra (lista ma wiele pozycji) jest szeroko rozumiana odwaga, przez niektórych, co się nie znają oczywiście, mylona z brawurową głupotą. To odwaga w podejmowaniu kontrowersyjnych, ale potrzebnych decyzji i odwaga w zatrudnianiu fachowców z najwyższej półki. Jak na ten przykład profesora Skrzydlewskiego, z którym pospołu jak mniemam, Czarnek postanowił przywrócić polskiemu szkolnictwu i przede wszystkim polskiemu społeczeństwu właściwą równowagę. Ta równowaga to jak głosi sam profesor ""ugruntowanie dziewcząt do cnót niewieścich". Koniec z propagowanymi przez zgniły moralnie "Zachód" niewłaściwymi i nienaturalnymi postawami społecznymi polegającymi na przyznaniu kobiecie równouprawnienia i prawa do decydowania o samej sobie w sposób dowolny i pozbawiony nadzoru czy kontroli. Lata lewackiej i nie bójmy się tego powiedzieć prohomoseksualnej indoktrynacji doprowadziły do powstania niebezpiecznego zjawiska moralno-religijnego polegającego na zepsuciu duchowym kobiety, objawiającym się na rozbudzeniu jej pychy, próżności, zainteresowania wyłącznie sobą, egotyzmem i zwalczaniem obiektywnego porządku na rzecz siebie, co oczywiście nieuchronnie prowadzi do niszczenia instytucji rodziny i zamykania się na płodność oraz zanikania pojęcia domu widzianego nie tylko jako miejsce, lecz przede wszystkim jako etos. Na szczęście, dzięki odwadze ministra i jego doradców przygotowywane są już zmiany programowe, mające wprowadzić zupełnie nowe podejście do funkcji i zadań szkoły, polegające na rezygnacji z wywyższania matematyki, fizyki czy informatyki kosztem kwestii związanych z rodziną i edukacją klasyczną polegającą na uświadomieniu młodym ludziom, że zdrowa rodzina jest oparta na monogamicznym, nierozerwalnym związku mężczyzny i kobiety z zachowaną właściwą hierarchią, co jest niezbędnym warunkiem, aby przyszłość Narodu Polskiego była dobra.

Wszystkim, którzy nie do końca ogarniają to co napisałem do tej pory (wybaczcie, w dużej mierze to są cytaty pochodzące z wypowiedzi eksperta profesora) tłumaczę z polskiego na nasze.
Baby do garów, do rodzenia dzieci, nie do mądrzenia się, pindrzenia, szczucia na ulicach krótkimi kieckami spod których nawet nie widać majtek, bo nie noszą. Koniec ze stawianiem wydumanej samorealizacji ponad dobro mężczyzny, rodziny, narodu. Koniec z tłamszeniem płci silniejszej, ze spychaniem jej z ugruntowanego przez wieki piedestału. Koniec też z babskimi protestami - gdyby kobiety zajmowały się tym do czego zostały stworzone, nie miałyby czasu na takie pierdoły. Zgodnie z tezą Skrzydlewskiego człowiek, a więc ostatecznie też i kobieta istnieje dzięki "ingerencji Boga". A co za tym idzie, gdyby katolicki bóg chciał, żeby kobiety były równe mężczyznom, to stworzyłby je z penisami. A skoro nie stworzył to wiadomo gdzie jest ich miejsce. Kobiet, nie penisów oczywiście.

Powiem wam tak zupełnie od siebie, że dla mnie się to kupy trzyma. Na tyle mocno, że podejrzewam, że zarówno Czarnek jak i Skrzydlewski podążyli drogą Kena Keseya i Milo
sia Formana. Ken - dla przypomnienia - to autor powieści "Lot nad kukułczym gniazdem", napisanej w okresie kiedy Kesey dorabiając gdzie się da, uczestniczył w amerykańskim, rządowym programie badającym wpływ LSD na ludzki organizm. Czyli mówiąc wprost był na permanentnym haju. A potem po wielu poszukiwaniach i perturbacjach pospołu z Formanem (który po przeczytaniu podesłanej mu przez Kena powieści stwierdził, że opisany tam dom wariatów to przecież jego rodzinna Czechosłowacja) nakręcili film na podstawie książki.
Panie Czarnek, panie profesorze: uroczyście proszę o podanie namiaru na waszego dealera. Też tak bym chciał... ał...

A póki co, zanim dostanę te namiary i odlecę wspólnie z ministrem i jego ekspertami - moja skromna wizualizacja potencjalnej lektury szkolnej pod roboczym tytułem: "Don Kichota i Sanczo Penis" czyli rzecz o
egotyzmie i zwalczaniem obiektywnego porządku na rzecz siebie.

Udział wzięli: La Monika, La Pio i La Ja.
Plener im. Andrzeja Bersza 2021.













środa, 23 czerwca 2021

Jak Czarnek do Poznania po szwedzkim zaborze...

 Sąd orzekł, że nie wolno prezydenta Rzeczypospolitej nazywać debilem. To znaczy dopóki mamy wolność wypowiedzi to wolno, ale nie bezkarnie. Nie czytałem orzeczenia wyroku i nie wiem czy w uzasadnieniu było o obrazie władzy czy też może o złamaniu tajemnicy państwowej, więc na wszelki wypadek opisując osobę obecnie nam miłościwie urzędującego ministra Edukacji i Nauki nie nazwę go debilem. Pamiętam jak kilka lat temu oburzeni rodzice i nauczyciele twierdzili zgodnie, że minister Zalewska to najgorsze co mogło się przytrafić naszemu systemowi oświaty. Gdyby tylko wtedy wiedzieli jak bardzo się mylą... Po rewolucyjnych zmianach Czarnka na listach lektur dla dzieci i młodzieży, w których w miejsce podejrzanych moralnie pisarzy czy poetów pojawia się zarówno Jan Paweł II, jak i Karol Wojtyła (obaj wielcy przyjaciele dzieci i jeszcze więksi obrońcy księży, którzy mieli do dzieci słabość) i w uzupełnieniach niejaki Wyszyński, nadeszła pora na zmiany w planie lekcji. Kościół Katolicki już od dłuższego czasu bije na alarm, że lekcje religii w szkołach cieszą się malejącym zainteresowaniem, a co za tym idzie w niektórych placówkach te zajęcia zostały całkowicie zawieszone. Odkąd dodatkowo rodzice odkryli, że ich pociechy nie muszą chodzić ani na religię, ani na etykę (prowadzoną w wielu miejscach przez osoby bardzo ściśle związane z kościołem), również funkcjonowanie w szkołach etyki zawisło na cienkim włosku, bo coraz mniej jest rodziców przenoszących swoje ambicje na pociechy i posyłających dzieci na tego typu zajęcia w nadziei na łatwą piątkę czy szóstkę na świadectwie, podnoszącą średnią na koniec roku, dzięki czemu ich dziecko trafi do najlepszej szkoły, żeby nie mieć potem czasu na dzieciństwo w pogoni za coraz lepszymi ocenami, wykształceniem, pracą, by w końcu umrzeć z owym dumnym mgr przed nazwiskiem. Na szczęście minister Czarnek czuwa. I już szykuje specustawę, która zakończy wolną amerykankę rodziców i nasze pociechy będą musiały jednak wybrać: religia albo etyka. W mieście, w kuluarach chodzą słuchy, że największy w kraju biznesmen w sukience czyli ojciec Tadeusz już otworzył na swojej uczelni dodatkowy kierunek kształcący jedynie słusznych nauczycieli etyki, którzy umiejętnie zamienią te jałowe zazwyczaj zajęcia w oazowe spotkania pierwszego stopnia z bogiem, uzmysłowiając młodzieży jak bardzo błądziła myśląc, że ich życie należy do nich. Co tylko każe domniemywać, iż tak naprawdę to nie minister oświaty jest autorem owej ustawy...
W czasach mojej młodości, kiedy komuna rzęziła już ostatkiem sił, ale jeszcze potrafiła pokazać kły, było takie powiedzenie, nawiązujące do tytułu tego posta: przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i radziecki. Jak pokazała historia tak się właśnie stało. Przeżyjemy więc też i potop pisowski wraz z wylęgarnią takich talentów jak Czarnek. No, być może trzeba będzie trochę sięgnąć do historii (tej jeszcze nie zakazali uczyć, choć też grubo przy niej grzebią) i przypomnieć sobie strajk dzieci we Wrześni, wozy Drzymały, tajne komplety i inne sposoby jak sobie radzić z okupantem. Tym razem z okupantem inteligencji, swobody i trzeźwego rozsądku próbującym cofnąć tę część Europy w otchłań średniowiecza, kiedy wójt, pan i pleban decydowali o wszystkim. No i jakby co, można sobie od razu, póki jeszcze działa w Polsce internet wydrukować instrukcję przerabiania kosy na sztorc. Może się przydać.

A tymczasem krótka obrazkowa instrukcja o tym jak może wyglądać tajne nauczanie. Wersja analogowa plus jako bonus, kilka kadrów autorstwa Krzysztof Płoch "Trzecie Oko" z cyfry, który zgodził się wesprzeć starszego kolegę drugim aparatem. Podziękowania też dla mojego imiennika Sławka, za pomoc w dźwiganiu ławeczki oraz oczywiście i przede wszystkim dla pozującej pary czyli Soni i Mateusza.
Post ten dedykuję pamięci usuniętego z listy lektur "Winnetou" pióra Karola Maya.













piątek, 5 marca 2021

Tadeusz bez serca i macice.

Media donoszą, że, o ile koronawirus nie utrzyma tempa natarcia, za około rok mają ruszyć zdjęcia do filmowej superprodukcji o niejakim Kościuszce, Tadeuszu zresztą. Jak trafnie zażartowali prezenterzy Rock Radia, trwają spory czy Kościuszkę ma zagrać Will Smith czy Eddie Murphy co jest oczywistym ironicznym komentarzem do panującej ostatnio za oceanem histerii poprawności politycznej i rasowej, powodującej absurdalne niekiedy obsadzanie czarnoskórych aktorów i aktorek we wszystkich możliwych rolach. O ile jestem w stanie sobie wyobrazić Batmana, Conana, Spidermana, czy nawet już Gustlika (ze Śląska był), albo ostatecznie Brunnera (czarny charakter), lub niech już stracę: Zawiszę Czarnego, granych przez czarnoskórych aktorów, o tyle Robin Hooda, Króla Artura, Ani z Zielonego Wzgórza czy też króla Jagiełły już nie. No nie i już, inaczej z automatu film staje się komedią, a ja nie będąc absolutnie rasistą, nie zamierzam nigdy w życiu lepić bałwana z czarnego śniegu. Rasistą - jak historyczna wieść niesie - nie był też nasz Andrzej Tadeusz Bonawentura Kościuszko herbu Roch III, który po perypetiach wielu na starym kontynencie, trafiwszy w końcu w sam środek wojny o niepodległość USA tak się wsławił kopaniem rowów (no dobra, nie tyle kopaniem rowów co budowaniem nowatorskich fortyfikacji obronnych wydatnie przyczyniających się do wielu zwycięstw wojsk amerykańskich), że sam Jerzy Waszyngton zlecił mu budowę słynnego do dziś West Point, a Kongres Stanów Zjednoczonych mianował generałem i podarował 250 hektarów ziem wraz z całą zawartością czyli na ten przykład czarnoskórymi niewolnikami. Wypłacony mu przez armię USA żołd Tadeusz praktycznie w całości przeznaczył na wykupienie wolności "swoich" niewolników oraz ich edukację czyli naukę pisania i czytania. Potem jak ze szkoły wiadomo Kościuszko powrócił do Polski i znowu po wielu zawiłościach losu i fanaberiach rewolucyjnych (na ten przykład w swoim niedużym majątku dokonał reform, skracając chłopom pańszczyźnianym okres pracy na rzecz dziedzica z czterech do dwóch dni), zajął się wojaczką stając na czele powstania zwanego Insurekcją Kościuszkowską. Podobno jak wynika z przecieków, w filmie sama Insurekcja ma być bardziej przedstawiona jako zryw wolnościowy uciskanego chłopstwa, niż powstanie polskie przeciwko zaborowi rosyjskiemu (Chmielnicki i jego kozacy się w grobach przewracają), niemniej jak wiadomo z podręczników Tadeusz przegrywa, dostaje się do niewoli, a potem podpisując pakt z diabłem czyli carem zostaje wydalony do Europy Zachodniej z zakazem powrotu. Ostatecznie umiera w Szwajcarii w 1817 roku, ale jego tułaczka wcale się nie kończy. O ile samo zabalsamowane ciało pochowane najpierw w Szwajcarii zostaje rok później sprowadzone do Krakowa i do dziś spoczywa w krypcie na Wawelu, o tyle serce Kościuszki jako najpierw sentymentalny dar samego Tadeusza dla Emilii - córki przyjaciela Zeltnera, w której się podkochiwał, a potem już jako poważna relikwia narodowa, wędruje dosyć długo po świecie, nim w końcu trafia w 1983 roku na Zamek Królewski w Warszawie.

Jak to mówią - jakie czasy tacy bohaterowie. Dziś chciałoby się rzec: jaki kraj - takie relikwie. Zgodnie z wypowiedzią niejakiego Andrzeja Zybertowicza, podobno profesora, doradcy obecnie nam miłościwie zasiadającego w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie prezydenta: "kobieta jest właścicielką swojej macicy, ale gdy zachodzi w ciążę, przestaje być dysponentką płodu". Co tłumacząc z polskiego na nasze oznacza, że macica nie zawsze należy do posiadaczki, a już na pewno nie należy, kiedy tak postanowi jakiś mężczyzna. Popierając rozumowanie pana profesora jestem za tym, żeby z macicy uczynić relikwię narodową. Powinna znaleźć się ona na godle państwowym (w jednym ze szponów orzeł powinien trzymać macicę, a dla równowagi w drugim... hm... no jednak nie wiem czy to będzie dobrze wyglądało, może sama macica wystarczy) i powinna zawisnąć - jeśli nie zamiast krzyży w budynkach państwowych - to na pewno obok. Można by tez pogmerać w hymnie naszym i gdzieś wcisnąć macicę, mogłyby powstać sanktuaria maciczne, kultowe komiksy i seriale o macicy, festiwale muzyczne, teatralne, filmowe i taneczne o tematyce domacicznej, a także w każdym mieście stanąć powinien pomnik macicy, jako najwyższego dobra narodowego, które należy do wszystkich, a nie tylko do tych głupich bab, którym się wydaje, że mogą ze swoją macicą robić, co im się tylko podoba.

Dziś, zdjęciowo Agata, która to powiedzmy sobie szczerze: posiada relikwię, pozornie wydaje się być niewinna, a mimo to nie wiedzieć czemu niepokojąco przypomina jedną z tych wiedźm, biegających po ulicach z błyskawicą na transparencie i czarną parasolką w ręku...
Sesja powstała na materiale ORWO NP22 z datą do spożycia 1987 rok... co samo już świadczy o udziale jakiś sił nieczystych...

 















sobota, 27 lutego 2021

King Kong kontra Budionnyj czyli dług, honor i kinematografia.

Dawno dawno temu, tak dawno, że na samoloty mówiło się aeroplany, w czasach kiedy trwała krwawa wojna polsko-bolszewicka, za sprawą pewnego spotkania w paryskim hotelu Wagram siedmiu Amerykanów i jednego Polaka powstała eskadra Kościuszkowska. Jednym z Amerykanów był pilot myśliwski posiadający już doświadczenie z okresu I wojny światowej, Merian Caldwell Cooper, którego z Polską łączyła przedziwna więź. Jego prapradziadek John Cooper był starszym oficerem u Kazimierza Puławskiego, który walcząc przeciwko Brytyjczykom w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych zyskał miano amerykańskiego bohatera (do dziś w całych stanach USA obchodzone jest na pamiątkę śmierci Puławskiego pod Savannah święto General Pulaski Memorial Day). Zarówno Merian jak i inni amerykańscy piloci niejednokrotnie podkreślali, że ich udział w walkach o obronę świeżej, polskiej niepodległości jest formą spłaty długu jaki Ameryka ma u Polaków. Naszą ojczyznę reprezentował zaś sam generał Rozwadowski, wyśmienity strateg (prawdziwy twórca "Cudu nad Wisłą") i wizjoner przyszłości pola walki, bez którego uporu eskadra nawet powstawszy mogła tkwić bezczynnie na lotniskach, bowiem jej użyciu na froncie przeciwko bolszewikom sprzeciwiał się sam Piłsudski, nierozumiejący dynamicznie zmieniających się metod prowadzenia wojen. 

Uzyskawszy w końcu pozwolenie na udział w walkach, Eskadra Kościuszkowska działająca głównie w rejonie Kijowa i Lwowa siała spustoszenie i przerażenie wśród bolszewickich szeregów stosując morderczą taktykę polegająca na rozproszeniu wrogich kolumn bombami, a potem ostrzeliwaniu wojsk na ziemi z karabinów maszynowych, aż do wyczerpania się amunicji. O tym jak Amerykanie byli znienawidzeni wśród bolszewików świadczy chociażby fakt, że Siemion Budionnyj dowodzący 1 Armią Konną wyznaczył za głowy lotników nagrody sięgające nawet pół miliona rubli. Pewnego dnia Meriana Coopera spotkał wielki pech i wielkie szczęście jednocześnie. Pech polegał na tym, że został zestrzelony podczas walk między Łuckiem, a Równem i dostał się do bolszewickiej niewoli. Szczęście polegało na tym, że owego dnia z powodu upałów zamiast oficerskiego płaszcza lotniczego miał na sobie kombinezon swojego mechanika Franka Moshera, którego to nazwisko widniało na naszywce kombinezonu i tak właśnie przedstawił się bolszewikom Cooper twierdząc, że w kokpicie samolotu znalazł się zupełnie przypadkiem. Na liście znienawidzonych lotników, ustalonej przez rosyjski wywiad nie widniało takie nazwisko i to (oraz poparzone podczas zestrzelenia dłonie nieprzypominające oficerskich gładkich rąk) uratowało życie Meriana, mimo iż jedno z dwóch przesłuchań jeńca prowadził sam Siemion Budionnyj. Dzięki udawaniu kogoś innego amerykański pilot zamiast na stryczek pilot trafił na długi czas do łagru. Po podpisanym 12 października 1920 roku rozejmie kończącym wojnę polsko-bolszewicką rozpoczęła się wymiana jeńców, szybko jednak stało się jasne, że Amerykanin raczej nie ma szans zostać uwolniony i jego los jest przesądzony. Podczas pobytu w łagrze, Cooper zaprzyjaźnił się z podporucznikiem Pułku Strzelców Kaniowskich, Stanisławem Sokołowskim, który to w porozumieniu z z kapralem Stanisławem Zalewskim zorganizował ucieczkę ich trójki z sowieckiego łagru. Po 11 dniach od przekroczenia linii obozowych drutów uciekinierzy dotarli do granicy z Łotwą.
10 maja 1921 roku Merian Caldwell Cooper odebrał w Warszawie z rąk Józefa Piłsudskiego order Virtuti Militari oraz w ramach uznania zasług zaproponowano mu majątek ziemski. Odmówił przyjęcia nagrody i po krótkim, acz płomiennym romansie z Marjorie Crosby-Słomczyńską zwaną Daisy, jesienią 1921 wyjechał do Londynu i wkrótce potem do Stanów Zjednoczonych, gdzie oprócz kontynuacji swoich fascynacji lotniczych (został jednym ze współzałożycieli Pan American) bardzo szybko zainteresował się przemysłem filmowym i tak 22 marca 1933 roku odbyła się premiera 104 minutowego filmu p.t. "King Kong" (w filmie samolot pilotowany przez Coopera atakuje King Konga na dachu Empire State Building). Produkcja z budżetem 670 tysięcy dolarów zarobiła błyskawicznie 5,5 miliona, stając się jednym z przełomowych filmów w dziejach światowej kinematografii. Merian, który dzięki King Kongowi stał się bogatym człowiekiem, dowiedziawszy się o nieślubnym dziecku ze swojego romansu z Marjorie, przez wiele lat wspierał finansowo zarówno syna jak i samą Daisy. Potomka poznał osobiście dopiero po II wojnie światowej (brał w niej udział jako oficer sztabowy na froncie japońskim). Merian Cooper zmarł w 1973 roku w USA, Marjorie Crosby zmarła w 1954 roku, ich syn Maciej Słomczyński został tłumaczem i pisarzem znanym miłośnikom kryminałów pod pseudonimem Joe Alex (w czasie niemieckiej okupacji był członkiem AK, aresztowany uciekł z Pawiaka), zmarł w1998 roku w Krakowie. Losy podporucznika Sokołowskiego i kaprala Zalewskiego nie są znane.

Zainteresowanym pełną historią powstania Eskadry Kościuszkowskiej i udziałem amerykańskich pilotów w wojnie polsko-bolszewickiej polecam książkę Roberta Karolevitza i Ross Fenna p.t. Dług Honorowy.

A na okrasę wizualną delikatny fotograficzny zarys tamtej epoki, choć nie lotniczy, to wojskowo obyczajowy, z odrobinę odmienną fabułą, niż powyższy ryt historiograficzny. Zdjęcia powstały na plenerze Żywiec 2020 i inicjatorem był pozujący jako żołnierz Karol.
Udział oprócz Karola wzięli:
Cudowna Kasia, wcielająca się w rolę ukochanej Karola.
Cesarzowa polskiego kolodionu Monika Cichoszewska (dwa ostatnie zdjęcia - kolodion). 
Organizator pleneru i fotograf  Darek Murański (trzeci od końca portret).
I ja.




















Dr EjAj.

 Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem w okresie dojrzewania (żona złośliwie twi...