wtorek, 2 grudnia 2025

Neuropeptydy.

 "Do serca przytul psa, weź na kolana kota. Weź lupę - popatrz pchła! Daj spokój, pchła to też istota. Za oknem zasadź bluszcz. Niech się gadzina wije. A kiedy ciemno już i wszyscy śpią. I matka śpi, ojciec śpi, babcia śpi, córka śpi, żona śpi. Zapylaj georginie..." 
Dawno temu tak śpiewał bard weteran polskich scen kabaretowych Jan Kaczmarek, głównie kojarzony z (jak byśmy dziś powiedzieli) formacją Elita. I być może przesłanie oryginalne tej jakże melodyjnej pieśni było zgoła inne, niż je dziś tu chcę przedstawić, ale taka jest moja koncepcja, tak ja to widzę... że tak pojadę innym klasykiem. Po krótkiej acz wnikliwej analizie organoleptycznej doszedłem do niepokojącego wniosku - dziś bowiem ze świecą szukać pozytywnych treści w przestrzeni medialnej jaka nas otacza. I nie jest tak do końca, że jest to związane jedynie z naszym wrodzonym narodowym narzekactwem, bo zjawisko braku pozytywnych treści jest zauważalnie globalne. Braki mamy w telewizji, braki mamy w Internecie, który dla młodszych pokoleń bywa jedynym oknem na świat, braki są i w gazetach - choć tu trzeba przyznać, że zdarzają się czasami rodzynki, ale to raczej w tygodnikach czy dziennikach, nie w prasie codziennej. Sensacja goni sensację, a im bardziej katastroficzna, im bardziej opisująca ludzkie (i nie tylko ludzkie) nieszczęścia, tym bardziej krzyczy do nas. Z nagłówków, z linków, z pasków. Zalewa nas wiedza nie do końca potrzebna: krokodyl zjadł w Miami turystę, Zenon B. z Gaci Małych zabił teściową młotkiem, bo mu bez przerwy gderała nad głową podczas niedzielnego obiadu, w Hongkongu ponad 100 osób zginęło w pożarze, zdechł lew w ZOO w RPA. Owszem, znam pasjonatów dla których pewnie coś w tych newsach będzie ciekawe, warte zgłębienia tematu, zajrzenia za kulisy. Z racji zawodu, zainteresowań czy z innych powodów. Dla większości jest to jednak tylko taki medialny klikbajt, pozornie jednym uchem wleci drugim wyleci - odhaczone. A za chwilę przecież kolejna porcja sensacyjnych wieści. Jak nie z radia to z ekranu telewizora, jak nie z gazety zakamuflowanej w kibelku to z monitora komputera. Albo zawibruje nam telefon i już oto wiemy, że we Francji na autostradzie doszło do wypadku. Ciul z tym, że nigdy nie byliśmy we Francji, ba, nawet nigdy nie wyjechaliśmy z naszego kraju i nigdy nie jechaliśmy autostradą bo nie mamy ani prawa jazdy, ani samochodu. Za to wiemy, że pod Lyonem był wypadek (czy Lion to ten batonik?), choć bezpośrednio to co usłyszeliśmy nie ma na nas teoretycznie żadnego wpływu. Rok czy dwa, a może i trzy lata temu pisałem o tym, że narzekanie (nasz narodowy sport) zgodnie z badaniami naukowców skraca realnie nasze życie wpływając negatywnie na nasze zdrowie. I że równie niebezpieczne od samego narzekania jest słuchanie go, bo jest zaraźliwe niczym covid i niszczy nam mózg. Wiadomo, że badania poszły dalej i objęły również swoim zakresem kwestię słuchania i czytania negatywnych informacji o wydarzeniach w kraju i na świecie i jak się okazuje są one równie, jeśli nie bardziej szkodliwe od słuchania twarzą w twarz narzekacza w naszym najbliższym otoczeniu. Bo taką narzekającą jednostkę łatwo wyeliminować z naszego życia zamykając przed nią drzwi i uszy. No chyba, że to teściowa, która mieszka z nami, ale tu patrz przykład Zenona B. A świat medialny jest jak fale radiowe. Otacza nas i nie da się po prostu trzasnąć drzwiami i pozostać w całkowitej ciszy. To znaczy da się, ale to bardzo skrajne rozwiązania typu rzuć wszystko jedź w Bieszczady (ale i tam coraz trudniej o samotność, bo wi-fi jest jak katolicki bóg czyli wszędzie), albo zamknięcie w psychiatryku z całkowitym brakiem dostępu do świata zewnętrznego. Czyli możliwe, ale niezwykle drastyczne i trudne. Czy we współczesnym świecie nie ma już dobrych i pozytywnych informacji? Pewnie, że są, ale po pierwsze publikuje się ich niewiele, bo nie mają takiej klikalności jak te złe, no i nie mają takiej klikalności, bo publikuje się ich niewiele, czyli kółko zamknięte. Poza tym pozytywne wieści nie wzbudzają w nas takich różnych emocji, nie ma pod nimi zażartych dyskusji podbijających tak pożądaną oglądalność i przyciągających w ten sposób reklamodawców. Do tego nie oszukujmy się, tytuł newsa "uwiódł, zabił i zjadł" jest sporo bardziej chwytliwy i zatrzymujący, niż tytuł "zakochali się i żyli długo i szczęśliwie". A jest to ściśle związane z kwestią naszej ewolucji i tak zwanego błędu negatywności, przez które to nasze mózgi niejako przez wieki zostały zaprojektowane tak, by większą uwagę zwracać i lepiej zapamiętywać negatywne informacje jako te, które niosą ze sobą potencjalne niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo dla naszego życia, przetrwania czy po prostu zdrowia. Owe negatywne bodźce uruchamiają w naszych mózgach ciało migdałowate które jest między innymi odpowiedzialne za strach, choć również i za odczuwanie przyjemności. Ale jak się okazuje małe cząsteczki białka nazywane neuropeptydami niejako "sterujące" przepływem informacji o tym co dobre i złe do ciała migdałowatego, dużo szybciej i chętniej budują nowe połączenia do części odpowiedzialnej za strach. Być może to tylko kwestia wspominanej ewolucji, być może czegoś więcej - obecnie w Instytucie Stalka w USA trwają wieloletnie badania z zakresu neuronauki mające dać odpowiedź na temat biologicznych podstaw lęku, uzależnień i innych chorób neuropsychiatrycznych w sytuacjach kiedy ludzki mózg zbyt często przetwarza negatywne informacje czy wspomnienia. Dziś przynajmniej już wiadomo, że ogólnie rozumiany przemysł medialny (ale nie tylko: negatywne bodźce informacyjne w formie fałszywych newsów wykorzystywane są w nowoczesnej wojnie hybrydowej) mając wiedzę o ośrodku strachu i jego właściwościach, nieustająco w celach większej oglądalności, słuchalności, klikalności bombarduje nas złem. Do tego jeśli dorzucić złudne poczucie kontroli jakie daje nam wiedza o katastrofach i wypadkach na świecie oraz poczucie bycia w lepszej sytuacji niż ci, których dotknęło nieszczęście wpędzają nas w spiralę uzależnienia od negatywnych informacji, co bezpośrednio prowadzi do zniekształcenia postrzegania świata jaki nas otacza i niejako do wyparcia czy pomijania pozytywnych aspektów naszego życia, a ostatecznie do zaburzeń i chorób psychicznych. 
Czy da się to zmienić? No cóż, opierając się na prostych przykładach z naszej codzienności uważam, że tak. Choćby przełomowe dawniej parytety dla kobiet, które w bólach i powijakach zmieniają mozolnie struktury społeczeństwa nie tylko w naszym kraju. Albo narzucony siłą 33 procentowy udział polskiej muzyki na falach krajowych rozgłośni radiowych. Który co prawda głównie spowodował, że nocą rzadko usłyszymy pieśń liryczną czy hardrockową w języku Szekspira, ale krok został wykonany i obok Stinga czy Shakiry obowiązkowo musi się pojawić taka Maryla Rodowicz czy inny Zenek. Czy da się tak skonstruować ustawę o mediach, by te zostały zmuszone do publikowania i to w sposób widoczny i łatwo dostępny informacji pozytywnych, radosnych, przyjemnych? Myślę, że tak, ale mimo całego mojego optymizmu najpierw musi dojść do zrozumienia skali szkodliwości tego co teraz się w mediach dzieje. I wpływu tego zjawiska na stan umysłowy naszego społeczeństwa - a gołym okiem widać te negatywne skutki czyli choćby wynik ostatnich wyborów prezydenckich. No i nie zapomnijmy o najważniejszym - od nas zależy czym karmimy nasz umysł...

U mnie na zakończenie pozytywnie, bo wolę tak wykorzystywać swoje neuropeptydy. Monika zwana Hildegardą, która jakiś czas temu odwiedziła mnie. Kawa, papieros, rozmowa i zdjęcia, które do tej pory chyba nigdy jeszcze w całości nie były publikowane. 
Bo to wszystko daje poczucie relaksu, a tego nam narodzie ostatnio bardzo brakuje. 

kiev88 i rolleiflex 35Sl plus ilford5. 



























 

 

 

 

 

 

 

wtorek, 25 listopada 2025

Dr EjAj.

 Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, kiedy byłem jeszcze młodym chłopcem w okresie dojrzewania (żona złośliwie twierdzi, że ten etap akurat pominąłem w swoim rozwoju, ale to żona, więc wiecie, rozumiecie) nie było modnych później pisemek typu Bravo Girl, Filipinka czy Popcorn z poradami dla zagubionych lub niedoświadczonych nastolatków nieradzących sobie z porzucaniem wieku dziecięcego i nagłym pojawieniem się owłosienia łonowego. Nie było wtedy nawet Playboya w którym można by było podejrzeć jak z grubsza zbudowana jest kobieta, z tymże słowo grubsza w tym konkretnym przypadku odnosiło się wtedy do biustu, bo kiedy już pojawiła się nasza rodzima edycja Playboya (wcześniej docierały ukradkiem te niemieckie z rzadka prawilne amerykańskie) to wszystkie kobiety na łamach pisma prezentowały nader obfite i przepiękne biusty będące arcydziełami chirurgów plastycznych. Potem co prawda po wielu latach Playboy odszedł od tej mistyfikacji i pojawiać się zaczęły kobiety z biustem wszelakim, ale w sumie to nie o tym dziś miało być. Tylko o tym, że wtedy jeśli idzie o edukację seksualną to było jak w wielkim śnie Kononowicza - nie było nic. Poza octem, gumami Turbo, oranżadą w proszku i Sztandarem Młodych w którym jedyne co krzewiono to kult sztywnego drzewca z zatkniętą na końcu czerwoną flagą i sami musicie przyznać, ze z seksem to nie miało wiele wspólnego. Nauki o dojrzewaniu pobierało się więc od starszych kolegów, z których część coś tam faktycznie wiedziała, a część wymyślała niestworzone rzeczy, żeby nie wyjść na prawiczków, albo po prostu rozpoznawało się wroga (w tym wypadku zazwyczaj koleżanki) bojem. Życie stało się łatwiejsze kiedy pojawiły się pierwsze magnetowidy, a wraz z nimi równie pierwsze mocno okrojone z dialogów filmy dla dorosłych z których jasno wynikało, że największe szanse na przygodny seks ma hydraulik, lekarz, listonosz, strażak, kurier i dostawca pizzy. Z tymże pizzy i kurierów u nas wtedy praktycznie w ogóle nie było, więc chłopcy w swoich marzeniach byli hydraulikami, strażakami, dostarczycielami poczty i oczywiście doktorami czego echa pokutują nawet w utworze Liroya z tylnymi siedzeniami samochodu. A jeśli chodzi o ówczesne marzenia dziewczynek w sferach erotyzmu to nie czuję się kompetentny kompletnie w tej kwestii, ale chyba koń na białym rycerzu Nocnego Kochanka nie wziął się znikąd. 
Dziś to już przeszłość, anachronizm i przeżytek na miarę pierwszych dinozaurów z późnego triasu. Dziś mamy bowiem Internet który pozornie wie wszystko i w którym pozornie wszystko jest. A jak czegoś nie ma lub trudno to znaleźć, bo starzy ustawili filtry rodzicielskie to przecież można zapytać rzesze współużytkowników. Lub obejść blokady i w spokoju z wypiekami twarzy chłonąć wiedzę o anatomii i fizjologii dowolnego stworzenia na tej planecie, a nawet i takich, które nie istnieją. Można też znaleźć przepis na ciasto, sposób na bicepsy, najlepszy plan wycieczki po Saharze, memy o idolach i mądrości Jarka z Żoliborza. Jest smacznie, jest wesoło, bywają chwile trwogi, uniesień, oraz czasami bywa tragicznie jak spadnie mokry śnieg i drzewo przewróci się na druty i odetnie nam prąd. A kiedy nie radzimy sobie z tym całym galopującym światem to możemy nawet skorzystać z pomocy. Oczywiście Internet nam nie poskłada połamanej nogi czy nie naklei plasterka, ale już bez problemu poskłada nam rozbiegane myśli i rozgoni te pochmurne. Pozornie. Jak się okazuje coraz więcej osób na całym świecie (w tym również w Polsce - bo Polska jest też w świecie co może niektórych zaskoczyć oczywiście) korzysta w Internecie z porad psychologicznych. Do tej pory sięgali oni po porady różnych samozwańczych guru i kołczów co to nawet książkę jedną napisali o pierdzeniu tęczą, niektórzy szukali pomocy na przeróżnych grupach skupiających całą możliwą menażerię ludzką z ich wielkim bagażem wad, ale ostatnio modny w roli psychologa i to głównie wśród młodych ludzi staje się Chat GPT. Wynika to oczywiście po trosze z braku łatwej dostępności tego typu usług w świecie realnym oraz wysokich kosztów wizyt dostępniejszych prywatnych, ale też z wygody czy lenistwa, z większego poczucia bycia anonimowym i z natychmiastowości uzyskiwanej porady czy pozornego rozwiązania problemu. Eksperci zajmujący się zarówno zdrowiem psychicznym jak i analizą tego typu zjawisk w sieci nie mają złudzeń. Jeżeli odrzucimy ewentualne zarzuty jakoby psychologowie, psychiatrzy i terapeuci bronili swoich stołków przed AI, to rozsądne wydaje się wyjaśnienie, że rozmowa z bootem nie daje sztucznej inteligencji nawet najmniejszej możliwości na kompleksowe czyli prawidłowe rozpoznanie stanu pacjenta: jego zachowania podczas rozmowy, reakcji werbalnych czyli obserwacji i interpretacji zachowania pacjenta, a co za tym idzie postawienia właściwej diagnozy. Co więcej, natychmiastowość reakcji AI, odpowiedź na każde trudne pytanie (nie zawsze właściwa), dostępność 24 godziny na dobę dają pozorne poczucie bezpieczeństwa i subiektywnie odczuwaną poprawę samopoczucia emocjonalnego powodując pogłębianie się niechęci do skorzystania z pomocy prawdziwych specjalistów. A ci jednogłośnie kwestionują możliwości chatbotów ( skonstruowanych tak by dawać poczucie maksymalnego komfortu użytkownikom) do konfrontowania ludzi z ich realnymi problemami zdrowotnymi o czym zresztą wie każdy kto choćby raz leczył się u doktora googla - wizyty tam raczej pogłębiają obawy i lęki, zamiast uspokajać. Owszem, większość terapeutów mówi o użyteczności narzędzi AI w procesie diagnozy czy leczenia, ale tylko w sytuacji kiedy nadzoruje ten proces osoba wykwalifikowana czyli wiedząca co robi. Wszyscy natomiast podnoszą ważny problem braku regulacji prawnych dotyczących odpowiedzialności za diagnozy jeśli chodzi o udzielanie przez chatboty porad dotyczących zdrowia psychicznego. Oraz wszyscy podkreślają, że żadne AI i żaden specjalista, nawet z krwi i kości nie zastąpi prawdziwych relacji międzyludzkich. Z bliskimi, z rodziną oraz przyjaciółmi i znajomymi. A niepodważalną wartość tej bliskości oraz efekty jej braku najboleśniej uwypukliła niedawna pandemia covid, która spowodowała w efekcie lawinowy wzrost na całym świecie zapotrzebowania na pomoc psychologiczną. 
Idźcie więc i rozmawiajcie, przytulajcie się i bądźcie wespół zespół. 
Na zdrowie wasze i nasze. 

Dziś zdjęciowo Aga. 
Uchwycona u Agi w domu. No w Pawła domu też, żeby nie było. Tak jakoś w samotności. 
Kiev88/hp5












wtorek, 18 listopada 2025

Fast Fashion.

Modę na modę zapoczątkował oczywiście pierwszy dyktator mody czyli pan buk znany niektórym wyznawcom pod pseudonimem Wszechmocny. On to bowiem pierwszych ludzi wziął i wypędził z raju co zmusiło beztroskich biednych naturystów i amatorów cudzych jabłek do przyodziania się w pierwsze stroje. Na początku było oczywiście bardzo eko, tu listek, tam kępka traw, kawałek kory, łupina po tykwie i tym podobne. Potem niestety jak to już na tym świecie bywa pojawiło się paru leniwych, ale kreatywnych cwaniaczków z igłami i nićmi, którzy postanowili zarobić i tak narodzili się projektanci lansujący tezę, że listki platanu czy spódniczki z trzciny są już passe i w tym sezonie królować będzie futro z antylopy czy innego niedźwiedzia jaskiniowego. Tak wędrując, błądząc, klucząc i ewoluując przez wieki moda dotarła do czasów nam współczesnych, kiedy noszenie na sobie kawałka martwego zwierzaka powoli, acz w wielkich bólach odchodzi do lamusa, a w zastępstwie ubieramy się ekologiczniej i bardziej w zgodzie z naturą. A przynajmniej tak się nam wydaje, gdyż takie mniemanie jest niczym innym jak trzecią prawdą księdza Tischnera. W znakomitej bowiem większości społeczeństwo krajów tak zwanych rozwiniętych, w odróżnieniu od tych rzekomo niedorozwiniętych ulega masowym i histerycznym pułapkom rzekomej świadomej konsumpcji i niczym stado lemingów gna ku własnej zagładzie na brzeg urwiska zwanego ekologia über alles. Bryluje w tym wszystkim oczywiście najbardziej Europa. Elektryczne samochody, krowy pierdzące do rurek, nakrętki przytwierdzone na stałe do butelek, słomki papierowe rozpuszczające się po minucie w papierowym kubku coca coli, który rozpuszcza się minuta po słomce i szeroko rozumiany recycling wszystkiego co się w naszym mniemaniu do recyclingu nadaje. W tym również i jak najbardziej ubrań, które jak sądzę, do tej pory mało kto traktował czy wyobrażał sobie jako problem ekologiczny. Owszem, wielu już wie, że do wyprodukowania podkoszulki potrzeba 2700 litrów wody (przeciętna ilość wody pitnej dla jednej osoby na dwa i pół roku), a takie spodnie dżinsowe to wypiją nawet i 8000 litrów, chyba, że są czarne to i 11000, a para porządnych butów skórzanych (wybacz mi słodki borze iglasty bo to moja słabość) to nawet 15000 litrów. Ale niewielu wie, że niestety to nie koniec, a dopiero początek wielkiej globalnej przygody tekstyliów i już nawet nie chodzi mi wcale o to, że większość światowej produkcji ubrań odbywa się w odległych dla Europy krajach trzeciego świata, skąd muszą być transportowane niemałym kosztem śladu węglowego. A bardziej rzecz w tym, co się dzieje z ubraniami po ich wyprodukowaniu. Ktoś powie: no a co się ma dziać? Kupujemy, nosimy, a jak się podrze czy wyblaknie to przecież oddajemy do recyklingu bo jesteśmy jak jeden mąż i jedna żona świadomymi mieszkańcami naszej planety, dbamy o nią i chronimy z całych sił, by przyszłe pokolenia... bla.. bla... bla... i tak dalej. Primo po pierwsze do jako takiego recyklingu nadają się głównie ubrania wykonane z materiałów naturalnych: lnu, konopi, wełny, itp. A i to nie jest łatwe ze względu na guziki, wstawki metalowe, syntetyczne nici używane do szycia i tak dalej. Ale nadal pozostaje zatrważająca reszta ubrań - tanich, bo przecież kochamy kupować tanio, a skoro tanich to wykonanych z lichych materiałów jak poliester, a lichych również dlatego, że nie ma po co robić solidnych, skoro są modne tylko przez jeden sezon i to nawet często niecały, bo tak działa globalny już fast fashion. Co ciekawe - zjawisko owej tak zwanej fast mody nabrało już takiego tempa, że bardzo często te tanie ubrania wychodzą z mody zanim opuszczą przyfabryczne magazyny choćby w Chinach czy Bangladeszu, więc nowe, nieużywane ciuchy trafiają do... no nie do recyklingu tylko do śmieci niemalże prosto z taśmy produkcyjnej. Jednym z takich cmentarzysk nowych ubrań jest chilijska pustynia Atakama, gdzie rok w rok ląduje około 30 000 ton ciuchów, które miały dotrzeć do Europy i USA, ale w fazie produkcji, tuż po lub podczas transportu okazały się niemodne, a więc zbyt kłopotliwe i nieopłacalne by znalazły się w sprzedaży. Taniej wychodzi dowieźć statkiem do Chile i wywalić do wielkiej piaskownicy - skalę tego procederu doskonale obrazuje fakt, iż te składowiska są już tak duże, że widać je z kosmosu, taki wiecie nowy Wielki Mur, tylko z poliestru. Ubrania poliestrowe to mniej więcej taki sam czas rozkładu co opona czy butelki plastikowe - potrzebują około 200 lat, żeby się rozłożyć, a przecież pozostaje jeszcze kwestia farb, nici, wstawek, itp. Ostatecznie w kwestii hałd ubrań Chilijczycy doszli w końcu do tych samych wniosków co Polacy w kwestii nielegalnych składowisk śmieci - mniej zajmują miejsca jak się je przechowuje w chmurze, więc nad Atakamą unoszą się dzień i noc ciemne kłęby toksycznego dymu. Ale hałd i tak przybywa, bo przecież nad modą trzeba nadążać, choćby nie wiem jak była szybka i zmienna niczym kobieta. A to dopiero czubek góry lodowej, bo secundo czyli po drugie czy jakoś tak, lekko szacując branża modowa produkuje rocznie 100 - 150 miliardów sztuk ubrań. I spora ich część jednak trafia tam gdzie powinna czyli do sklepów, a potem do klientów, a potem do tego niby recyklingu... Niby, bo Europa zamiast zawracać sobie głowę kosztownymi rozwiązaniami odzyskiwania raz użytych materiałów do produkcji odzieży stosuje starą zasadę: co z oczu to i z serca. I by być naprawdę eko wobec samej siebie większość zebranej używanej odzieży wysyła do Afryki. Och jakie to szlachetne gotów ktoś pomyśleć. Niesłusznie bardzo. Ghana, Kenia, Nigeria, Maroko, Wybrzeże Kości Słoniowej i inne kraje Afryki są wręcz zalewane transportami używanej europejskiej głównie odzieży, z czego od razu jakieś 40% z każdej partii trafia na wysypisko (brudne, podarte, itp.). A jak podają dla przykładu dziennikarze, do samej Ghany tygodniowo trafia około 15 milionów sztuk ubrań. Ile z tego idzie na śmieci łatwo sobie policzyć. Tygodniowo. I o ile może jako mieszkańcy Starego Kontynentu możemy być lekko nieczuli na pustynny los odległej i nieprzyjaznej ( jak barman w knajpie na 5 minut przed zamknięciem) Atakamy, o tyle Afryka już nam jest bliższa, tym bardziej, że tam w myśl filozofii hakuna makata nikt specjalnie wysypisk na ubrania nie buduje. Leżą w hałdach często na plażach obmywane falami oceanów i mórz, w dżungli, na obrzeżach miast, nierzadko też płoną... a wciąż to ten sam kochany poliester. 
Martwimy się tak bardzo o wycinkę lasów deszczowych, o zanieczyszczenia z aut spalinowych, z kopalni, z latających samolotów i pływających kontenerowców. Tymczasem to właśnie branża tekstylna napędzana fast modowych wyścigiem producentów i konsumentów jest drugą po paliwowej, pod względem szkodliwości gałęzią gospodarki. Za jej przyczyną wiele rzek zostało i zostanie zatrutych ołowiem, rtęcią i arsenem (mało śmieszny żart mówi, że rzeki Bangladeszu mają aktualnie taki kolor jaki jest akurat w tym sezonie modny w H&M). Produkcja ubrań odpowiada za zużycie 20% wody na świecie i za emisję około 10% gazów cieplarnianych do atmosfery i 10% mikroplastiku w oceanach. I żeby nie było, że robię czarny piar firmie H&M, albo tylko jej: pojęcie fast fashion powstało po tym jak hiszpańska ZARA w latach 90tych ubiegłego wieku postawiła na ilość i szybkość kosztem jakości. W konkury z nią szybko stanął właśnie szwedzki H&M, brytyjski TOP SHOP i irlandzki Primark. A potem poszło już z górki i jak to się dziś mówi: za nieposkromiony konsumpcjonizm bogatej Północy czyli Europy najdrożej płaci biedne Południe czyli Afryka. 
Czy zwykły człowiek ma na to w ogóle jakiś wpływ? Oczywiście że tak, Może przecież powiedzieć hola, hola złe koncerny, nie kupuję, noszę aż się podrze, a potem... (no dobra, to jeszcze trzeba dopracować). Ale już żona może wreszcie przestać śmiać się z męża, że skarpetki, gacie czy koszulkę ma na dotarciu - wszak jedna czy dwie dziury to jeszcze nie tragedia i po domu da się dodrzeć. A mąż nie musi zaraz tam żonie wypominać, że w tej sukience to już ją widział i że tu i tam jakby materiał się skurczył i nowa potrzebna. 
No i nie oszukujmy się, branża około modowa czyli fotograficzna ma też bardzo dużo do powiedzenia i powinna stanowczo działać. Przecież ubrana modelka na sesji zdjęciowej to zupełnie niepotrzebny kaprys...

A dziś zdjęciowo właśnie eko, bez zbytniego nadmiaru zbędnych kaprysów. Moja adoptowana dawno, dawno temu w pewnej gdańskiej windzie córka Vero, uchwycona kilka dobrych lat temu (nie wiem czemu sesja ta nie ujrzała do tej pory światła w całości, ale to w sumie też forma recyklingu, że w końcu zdjęcia ujrzą światło dzienne) na przeterminowanej, ale nie wyrzuconej na wysypisko kliszy ORWO - bo oczywiście nie wyrzucamy jak się coś jeszcze może przydać. 

















wtorek, 28 października 2025

Tyci, tyci.

Podobno ludzki organizm rośnie średnio do 20 roku życia. Potem mówi pas, koniec, wyżej nie da rady, ale kurcze zobacz ile mamy miejsca jeszcze po bokach. I żeby nie było, że to tylko dowcip to ostatnimi laty naukowcy z rożnych krajów (w tym również i Polski) postanowili zająć się kwestią otyłości i to otyłości szczególnej bo tej dotykającej żonatych mężczyzn. No i wyszło im czarno na białym, że tyją oni częściej, szybciej i w większej ilości niż ich nieżonaci rówieśnicy. Co jasno dowodzi kto jest bezsprzecznie winien temu, że faceci po ślubie grubieją. A wszystko się zaczęło oczywiście od Ewy, która sama zeżarła całe jabłko i biedny Adam musiał zjeść tłustego węża i potem nie mógł przejść przez ucho igielne i tak wylądował poza rajem, gdzie Ewa ujrzała jego nagość, której on sam wcześniej nie dostrzegał z powodu zaawansowanej lustrzycy, a jak wiadomo luster jeszcze wtedy u bogu nie było. Czy jakoś tak to szło, dokładnie już nie pamiętam, bo na religię przestałem chodzić dosyć wcześnie czyli zaraz po tym jak nas ksiądz przyłapał na podpijaniu mszalnego wina, które sam popijał z nudów ucząc bachory religii. Tak czy siak sprawa jest jasna. Facet singiel pomijając wyjątki równa się szczupły i zadbany, facet żonaty już raczej nie. I tak już na serio to nie do końca wynika ze sprytu kobiet, które tyją swoich mężów, żeby już inna ich nie chciała. Okazało się bowiem w toku badań, że im bardziej małżonkowie są zadowoleni z pożycia i szczęśliwi, tym więcej tyją w ciągu pierwszych dwóch lat mieszkania razem, z tymże faceci zazwyczaj szybciej i więcej, bo jak wiadomo szczęśliwy facet to i ochoczo goloneczkę opieprzy, ziemniaczków sobie dołoży, serniczkiem teściowej poprawi. Ale okazało się równolegle, że te pary, które w związku małżeńskim są mniej szczęśliwe, zwykle utrzymują swoją wagę z czasów bycia singlem lub przybierają na wadze bardzo niewiele, ot tyle ile wynika ze zwalniającego metabolizmu. I proszę tu nie lecieć zaraz do swojej chudej żony z wymówkami, że jej z nami źle czy że nas zdradza, choć z drugiej strony.... A nie, dobra, nie lecieć i już. Po pierwsze to są uśrednione dane, po drugie w małżeństwie kobiety tyją rzadziej choćby dlatego, że dużo chętniej i częściej podejmują działania mające na celu kontrolę swojej wagi, co wynika  zarówno z większej świadomości kobiet na temat wpływu nadwagi na zdrowie jak i szczególnej dbałości niewiast o swój wygląd, co wynika bezpośrednio z presji społecznej - przyjęło się wszak u nas dawniej i jeszcze te mity gdzieniegdzie pokutują, że mężczyzna to ma wyhodowany w trudzie i znoju piwny mięsień, facet bez brzucha kiepsko... ten tego, a dobry sprzęt musi przecież stać pod dachem i tak dalej. A kobieta otyła? Ona jest po prostu dla społeczeństwa gruba i koniec i kropka. Żeby dolać oliwy na patelnię i do ognia naukowcy ogłosili jeszcze, iż z przyczyn nie do końca wyjaśnionych wyszło im w badaniach, że mężczyźni często przyspieszają z tyciem kiedy na świecie pojawia się ich potomek - nader często podobno przyrost męskiej wagi procentowo bywa nawet większy niż dziecka. Być może to jest taki syndrom pojawiającej się konkurencji i obawa, że będzie nas skubaniec objadał, ale ja oczywiście mam na ten temat swoją teorię - no kto zazwyczaj dojada po dziecku jak zostawi kotlecika i ziemniaczki? No kto? Tak czy siak sprawy nie ułatwiają też nieżonaci (i niedzieciaci przeważnie przy tym), którzy z przyczyn oczywistych zazwyczaj nad wyraz dbają o swój wygląd prowadząc zdrowy i tryb życia i starając się na rynku singli być jak najbardziej atrakcyjnymi, przez co stanowią gołym okiem widoczny zły przykład, przyciągając spojrzenia tych żon, których mężowie już dali sobie spokój z porannymi ćwiczeniami grożącymi urazem i bieganiem po lesie z wywieszonym ozorem. Czy poza drakońskimi dietami z nieodłącznymi  efektami jojo, resekcją żołądka czy przeleżeniu w śpiączce po wypadku samochodowym dwóch lat, nie ma żadnej nadziei dla żonatych facetów? Tym też zajęli się naukowcy i okazało się, że nadzieja jest. Większość facetów - ale żeby nie było też i kobiet nawet tych szczupłych - przed rozwodem chudnie. No i znowu z góry uprzedzam - jeżeli Twój partner/partnerka chudnie to nie znaczy, że ma kogoś na boku i szykuje papiery rozwodowe, być może tylko padło mocne postanowienie wzięcia się za siebie, może to wpływ lekarza, może dobry przykład od kolegi w pracy, może nowa sąsiadka w kusym mini z nogami do nieba lub sąsiad co to dywan niesie w jednym ręku... a nie wróć. Nie zawsze trzeba od razu być czarnowidzem i tyle, ale sprawdzić też nie zaszkodzi, żeby potem nie zostać z ręką w nocniku i z brzuchem nad paskiem. A na koniec, żeby było też trochę poważnie. Z badań wyszło, że spory wpływ na przewagę w tyciu facetów ma stres. Oczywiście to nie tak, że kobiety stres omija szerokim łukiem, po prostu płeć piękna szybciej i częściej sięga po właściwą pomoc. A faceci są przecież tacy twardzi, tacy niezłomni i tacy otyli... bo stres zajadają i zapijają. A no i też z badań wyszło, że do tego są leniwi. Zwłaszcza po ślubie, więc na koniec i tak się okazuje, że winne są kobiety. 

Na okrasę wizualną czwórka singli. Młodzi, piękni, zdrowi i... w barze, a nie w domu przed telewizorem na kanapie. Bo tak robią single. Bo mogą, bo kto im zabroni? 
Julka, Asia, Julka, Boguś. 
Przyłapani na plenerze MisiAdela 2025. 
kiev88/kodak gold. 



















wtorek, 21 października 2025

Poczta Polska.

 "Ale pecha mam. Wczoraj, kiedy robiłem pipi w lesie i zapatrzyłem się na krajobraz, bąk koński uciął mnie w kutasa. Spuchło to jak balon i myślałem, że odpadnie. Ale jodyna i Staroniewicz uratowali to cenne utensylium dla przyszłych pokoleń. Dziś jest tylko czerwone, ale może jeszcze odpadnie. Jak odpadnie, to Ci przyślę w formalinie."

Oto fragment listu Stanisława Ignacego Witkiewicza do własnej rodzonej żony Jadwigi, napisanego w Zakopanem dnia 20 VII 1926 roku. Odręcznie napisanych listów Witkiewicz pozostawił po sobie wedle rożnych szacunków od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy, w tym ponad 1200 adresowanych do żony. O zniszczenie 
(czego nie uczyniła) tychże najbardziej prywatnych Jadwigę zresztą listownie prosił, jak się słusznie okazało mając obawy, że na ich podstawie kiedyś będzie pisana jego biografia lub co gorsza będą owe listy publikowane ku uciesze gawiedzi.
Dziś, prawie 100 lat po opisanych perypetiach Ignacego przyrodzenia prawdziwych listów już nie ma. Podobnie jak Cyganów, ale o tym to Marylka śpiewała już dawno. To znaczy na upartego listy może i by były, ale nie ma już komu ich pisać. Takich wiecie odręcznych, na eleganckim papierze, od których pachniało najpierw Rochowi Pekińskiemu oraz później Wydrzyckiemu w sieni. Nie ma komu, bowiem idea listów odręcznie pisanych umarła wraz z nastaniem Internetu i wszelakiej maści komunikatorów, a i tam lenistwo dotyczące porozumiewania się słowem pisanym doprowadziło najpierw do okrojenia wyrazów i nawet zdań całych do skrótów, a potem wręcz do emotikonów, nawet przy odgórnym założeniu, że raz na jakiś czas dochodzić będzie z tego powodu do nieporozumień, bo nie dla każdego dany znak znaczy to samo. Wraz z zanikiem tradycji pisania ręcznie listów pojawił się pośpiech i napięcie w międzyludzkiej komunikacji. Piszemy sms,a czy też wiadomość w komunikatorze i po chwili zaczynamy się irytować brakiem odpowiedzi, bowiem piszemy szybko i oczekujemy gotowości i szybkiej reakcji. Piszemy niedbale, z błędami, ale też nie oczekujemy poprawności od drugiej strony. Piszemy z pracy, ze szkolnej ławki, z pociągu, autobusu, z teatru i z toalety sami pozbawiając siebie pewnej części naszej prywatności. Piszemy na komputerze lub najczęściej na klawiaturze telefonu, co jak twierdzą naukowcy pobudza zupełnie inne części naszego mózgu niż pisanie ręczne, za które odpowiada ta sama część naszego umysłu co za 
myślenie kreatywne i abstrakcyjne. A to właśnie dzięki pismu odręcznemu potrafimy (lub też potrafiliśmy) myśleć szybciej, skuteczniej i dokładniej, pomaga ono również uporządkować i zoptymalizować wydajność uczenia się. Tempo naszego zapamiętywania jest znacznie szybsze, a myśli w naszej głowie znacznie bardziej uporządkowane. I jeszcze na dokładkę naukowcy twierdzą, że pisanie za pomocą pióra, długopisu czy ołówka ma swój terapeutyczny wymiar - uspokaja ciało i myśli oraz pozwala panować nad stresem. No i oczywiście pisanie listów w odróżnieniu od szybkich i skrótowych wymian zdań w komunikatorach pozwala używać całej gamy zawiłości naszego pięknego języka, z którym coraz częściej nie radzą sobie nie tylko obcokrajowcy, ale i rodowici Polacy. Właśnie z powodu braku znajomości pełni słownictwa, którego nigdy nie poznali i nie poznają pisząc i czytając jedynie esemesy. 
Na koniec zostawiłem sobie ostatni argument. Przez wasze lenistwo i niepiśmiennictwo upada bowiem jedna z najstarszych naszych narodowych instytucji czyli Poczta Polska, która jako taka powstała prawie równo 467 lat temu - 18 października 1558 roku za przyczyną dekretu króla 
Zygmunta II Augusta. Początkowo co prawda istniała tylko jedna trasa którą przewożono listy: Kraków - Wenecja, ale już w 1562 roku otwarte zostały kolejne - z Krakowa do Wiednia i Lwowa, a sama poczta zyskała nazwę Poczty Polskiej Królewskiej. I tak przez wieki kurierzy, gońcy, listonosze wytrwale w skwarze, w deszcz, mróz i w pyle roznosili listy. Nie przeszkodziły temu wojny, zabory, okupacja, książki kucharskie o kiszonkach i 60 potrawach z ziemniaka czy pseudoporadniki psychologiczne. Nie dały rady Poczcie kolejki po emeryturę czy zapłacenie rachunków, ani po list awizowany, nie dał rady nawet zakaz lizania znaczków w covidzie. Ale wasze lenistwo i geniusz właściciela InPostu, który odebrał Poczcie ostatni monopol czyli ten na przesyłki, da radę wszystkiemu. 
Także proszę mi tu nie stękać, nie marudzić. Zatrzymajcie się na chwilę, wyskoczcie na parę z dni z tego pędzącego pociągu o nazwie życie i dajcie samym sobie szansę. I to nie tam zaraz po to, żeby napisać list choć byłoby to wskazane. Ale po to żeby przejść się na Pocztę, stanąć w kolejce choćby po głupi znaczek, kupić pocztówkę, kopertę na list, można się nawet rzucić i kupić całą papeterię o ile wiecie co to jest i o ile jeszcze to sprzedają. A jak spotkacie pod bramą czy pod drzwiami do bloku listonosza to nie zważajcie na to, że wziąć was może za zboczeńca czy wariata nawet i go mocno przytulcie. Bo za rok, dwa, góra pięć poczta jako taka zniknie i w skrzynkach na listy w których od lat hula tylko wiatr i ulotki pobliskiej pizzerii, będą co najwyżej mieszkać osy albo prosionki. 

A dziś zdjęciowo Julia, uchwycona wiosną na plenerze Z Pogranicza. Julka, którą wtedy spotkałem po raz pierwszy (ale nie ostatni), a która wówczas nie rozstawała się z kajecikiem i długopisem skrzętnie w nim notując swoje i pewnie cudze myśli też. Bądźcie czasami jak Julka. Bo to rozwija kreatywność. 
Czego żywym potwierdzeniem jest ona sama, o czym wie każdy kto ją poznał i niech was nie zmyli ta niewinna mina i pozorny bezruch na zdjęciach. 

Kiev88/Rollei RPX chyba.










Neuropeptydy.

 "Do serca przytul psa, weź na kolana kota. Weź lupę - popatrz pchła! Daj spokój, pchła to też istota. Za oknem zasadź bluszcz. Niech s...