Przejdź do głównej zawartości

Wino i śpiew.

Nauka o otaczającym nas świecie to wciąż dynamicznie zmieniająca się dziedzina. Ustalony porządek rzeczy, oparty na wnikliwych obserwacjach, latach badań i doświadczeń wywracany jest co jakiś czas do góry nogami przez kolejne pokolenia jeszcze wnikliwszych badaczy, dostających do rąk coraz to nowsze narzędzia. Dziesiątki lat temu Karol Darwin i jemu współcześni naukowcy zajmujący się między innymi obserwowaniem ptaków uznali, iż śpiewy i trele to coś co potrafią tylko samce ptaków, gdyż muszą jakoś bajerować swoje wybranki, a jak wiadomo taki wróbel pani wróblowej porshe czy jachtem nie zaimponuje. Dziś już wiemy, że to totalna bzdura wyssana z brudnego palucha, która wyewoluowała w hermetycznym i mizoginistycznym wówczas świecie męskich naukowców. Śpiewają samce, śpiewają samice. A i owszem, samce głównie po to, żeby bajerować dzierlatki, ewentualnie "wykreślać" dźwiękiem swoje terytorium. Samiczki zaś, w większości pozbawione napuszenia i potrzeby imponowania otoczeniu, swoich trelów używają w zupełnie konkretnych i pożytecznych celach. Tu mała dygresja - nie żebym śpiewu jako potencjalnej formy przedłużenia gatunku nie uważał za pożyteczne, ale jako osobnik, któremu słoń nadepnął na ucho wiem, że są też inne metody. Ale wracając do samiczek. Dzielni australijscy przyrodnicy od lat badają gatunek rodzimego ptaka, należący do gatunku chwostek. Konkretnie zaczęli od chwostki szafirowej występującej w południowo-wschodniej i wschodniej części Australii oraz na Tasmanii. Ku zaskoczeniu odkryli iż samiczki tego gatunku śpiewają... swoim jajkom w gnieździe. I jeśli ktoś pomyślał sobie właśnie teraz, że to jakaś głupota to pogrzebcie w swojej pamięci - nigdy nie spotkaliście kobiety w ciąży, która by śpiewała swojemu nienarodzonemu dziecku? Dawno już w przypadku homo sapiens ustalono, że mówienie do dziecka w brzuchu, śpiewanie mu buduje głęboką więź między rodzicielką a jej potomstwem. I od chwili narodzin mały osesek choć zasadniczo prawie nic nie widzi i nie rozumie znaczenia słów to instynktownie uśmiecha słysząc głos mamy. U chwostek jest podobnie, choć jak to w brutalnym świecie przyrody bywa, ten śpiew budując więź ma na celu nie tyle wywołanie uśmiechu u małego ptaszka kiedy mama zaśpiewa, a służy ochronie życia ledwo co wyklutego pisklaczka. Jak się okazało, żyjące również w Australii i Tasmanii dwa gatunki kukułek upodobały sobie gniazda chwostek w celu podrzucania swych kukułczych jaj. Zakładam, że cyklu rozmnażania się kukułek (mamy w Polsce jeden rodzimy gatunek czyli de facto gżegżółkę) nikomu szczegółowo tłumaczyć nie trzeba - więc w skrócie. Z podrzuconego kukułczego jaja wykluwa się pisklę, zazwyczaj większe niż przybrane rodzeństwo, a co za tym idzie silniejsze i żarłoczniejsze. Przechwytując jedzenie rośnie szybciej i stopniowo wywala z gniazda konkurencję. a gdy zostaje samo, rośnie szybko i kiedy jest już gotowe opuszcza gniazdo nie mówiąc zapracowanym rodzicom nawet "walcie się frajerzy".
Dlatego właśnie mamy chwostki jakieś trzydzieści milionów lat temu nauczyły się śpiewać swoim jajkom. W trele wplatając tajne hasło - unikalną dla każdego gniazda nutę -  której wydawanie tuż po wykluciu się gwarantuje pisklakowi nieograniczony karnet na stołówkę. Zaś wyklutej kukułce niesie zgubę. Do tej pory australijscy badacze odkryli siedem podgatunków chwostek stosujących ten sprytny trick. Czy dotyczy on również innych ptaków, a może nawet ssaków na razie nie wiadomo. Ale wcale bym się nie zdziwił kolejnymi odkryciami. Wszak nauka o otaczającym nas świecie to wciąż dynamicznie zmieniająca się dziedzina.

A dziś fotograficznie Asia. Jeśli nawet słyszałem jak śpiewa to na bank wyparłem. Bo wiecie jak to z tym śpiewaniem nocami przy ognisku, kiedy człowiek na rozgrzewkę popija whisky. Bezalkoholową oczywiście ;)
Plener Sanatorium 2024.
Sokołowsko.
kiev88/hp5






















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc ...

Biała Lwica.

Oto pomysł jaki chodził mi o głowie od dłuższego czasu. Mając "pod ręką" tak wspaniałą aktorską parę jak Andrzej Bersz (i jego przebogata garderoba oraz rekwizyty) i Wiktoria Szadkowska (jej uroda oraz jej przedługie blond włosy) nie bałem się realizacji, choć do obojga trzeba już niestety ustawiać się w kolejce i cierpliwie czekać. Do szczęścia brakowało nam jedynie zdolnej wizażystki z talentem fryzjerskim, takiej jak Magda Kwaśnik. W pewne wyczekane i wystane w kolejce poniedziałkowe przedpołudnie spotkaliśmy się więc wszyscy czworo (a właściwie pięcioro - gościnnie pojawił się Olek, fotograf) w mojej podwarszawskiej wsi. Efekt tego spotkania możecie obejrzeć poniżej. Tradycyjnie już za aparat posłużył kiev 88, a za film tmax400.

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze...