Przejdź do głównej zawartości

Mała czarna.

 Wbrew tytułowi nie będzie to wpis o wciąż powracającej do łask w modzie mini sukience w kolorze nocy. Ani o kawie, choć od niej już niedaleko do bohaterki dzisiejszego postu. Jest nią bowiem... herbata. Mała czarna, mała zielona, mała żółta, czerwona, biała... albo wcale nie taka mała. Zgodnie z legendami bardzo dawno temu chiński cesarz Shennong - co po naszemu znaczy Boski Rolnik - usiadł pod drzewem, popijając gorącą wodę. Wtem zerwał się wiatr i kilka podłużnych, zielonych listków z pobliskiego krzewu wpadło do filiżanki. Cesarz podziwiał jak płyn zmienia swoją barwę i nabiera aromatycznego zapachu, a potem zachwycił się jego smakiem. Potem władca podzielił się sekretem napoju ze swoimi poddanymi i tak oto herbata trafiła pod strzechy. A w pradawnej chińskiej księdze ziół zapisano, iż jest panaceum na co najmniej 72 trucizny.
Tyle jeśli chodzi o legendy, historycy do dziś nie wiedzą czy herbata, a raczej zwyczaj jej picia wywodzi się naprawdę z Chin, w których pierwsze wzmianki o tym krzewie pojawiają się w 2737 p.n.e. czy też raczej z Indii, gdzie też jest znana od bardzo dawna.
Co ciekawe dawniej herbaty nie spożywano w znany nam dziś sposób. Chińczycy wędzili liście zrywane z dziko rosnących krzewów, potem gotowali je z solą, imbirem, cebulą i innymi przyprawami. Na koniec dodawali do takiego bulionu ryż i mleko i spożywali jako zupę. Mongołowie poddawali liście herbaty fermentacji i suszyli, ,by potem przygotowywać z liści zupę z dodatkiem soli, mleka, zjełczałego tłuszczu oraz owczej krwi. W Tybecie do wywaru z gotujących liści herbaty dodawano kaszę jęczmienną, sól i masło, Uzbecy przyprawiali herbaciany napar pieprzem i miodem, Irańczycy - imbirem i cynamonem, Turkmeni – tłustym mlekiem, a w Tajlandii do dzisiaj podaje się kiszone listki herbaciane jako przystawkę do posiłków. Obecnie najbardziej rozpowszechniony sposób picia herbaty przyjął się jakieś 900 lat temu, a do Europy napój ten trafił dzięki Arabom w 1550 roku. I choć do niedawna uważano, że powodem "kopa" jaki daje filiżanka kawy jest teina, to prawda jest zgoła inna. Jest to kofeina, ta sama, którą zawiera kawa, tyle tylko, że w dobrych odmianach herbaty jest jest sporo więcej. A kofeina jak oczywiście wszem i wobec wiadomo należy do grupy alkaloidów purynowych, które pobudzają ośrodkowy układ nerwowy. Jest psychoanaleptykiem, który rozszerza naczynia mózgowe przyspieszając w ten sposób procesy myślenia i odbioru wrażeń. Współczesne badania potwierdziły także prozdrowotne właściwości herbaty, bowiem zawiera ona spore spektrum antyoksydantów, jak chociażby przeciwzapalne garbniki katechinowe – działające rozkurczowo na mięśnie gładkie, czy teofilinę – wiele leków stosowanych w chorobie wieńcowej, nadciśnieniu, a także astmie opiera się na niej. Do tego mamy moczopędną teobrominę, flawonoidy, związki mineralne i witaminy. Herbata również chroni nasze zęby - dzięki zawartym w niej związkom fluoru. 
Wnioski są oczywiste: napar z herbaty jest napojem idealnym: ma wspaniały smak i aromat, dodaje sił, rozjaśnia umysł i leczy wiele powszechnych dolegliwości. Warto ją więc pić zarówno dla przyjemności, jak i podczas przeziębienia, przy problemach trawiennych, chorobach układu krążenia, a także wspomagać się nią, gdy dopada zmęczenie. Co prawda, najzdrowsza jest herbata liściasta, ale i ta pokruszona i upchnięta w torebki do parzenia też daje radę, jeśli pochodzi z dobrych upraw. Wyznacznikiem wysokiej jakości produktu i prawidłowego zaparzenia jest tak zwana "herbaciana śmietanka", czyli cieniutka warstewka kofeiny i polifenoli, które rozpuszczają się w gorącej wodzie, ale wytrącają się z niej kiedy herbata stygnie.
Jeśli ktoś ma chęć poczytać więcej o herbacie - na portalu naturalnieozdrowiu poszukajcie artykułu sekrety herbaty.

A ja, skoro właśnie skończyła mi się herbata i nie ma komu zaparzyć drugiej kończę jak zwykle zdjęciowo. Sesja z Olą, która już pojawiła się raz na moim blogu. Plener im. Andrzeja Bersza w Jastrowiu, gdzie podobno wywołaliśmy zgorszenie - tak przynajmniej twierdził lokalny portal plotkarski. Kiev88/tmax100/hp5.


 


 









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc ...

Biała Lwica.

Oto pomysł jaki chodził mi o głowie od dłuższego czasu. Mając "pod ręką" tak wspaniałą aktorską parę jak Andrzej Bersz (i jego przebogata garderoba oraz rekwizyty) i Wiktoria Szadkowska (jej uroda oraz jej przedługie blond włosy) nie bałem się realizacji, choć do obojga trzeba już niestety ustawiać się w kolejce i cierpliwie czekać. Do szczęścia brakowało nam jedynie zdolnej wizażystki z talentem fryzjerskim, takiej jak Magda Kwaśnik. W pewne wyczekane i wystane w kolejce poniedziałkowe przedpołudnie spotkaliśmy się więc wszyscy czworo (a właściwie pięcioro - gościnnie pojawił się Olek, fotograf) w mojej podwarszawskiej wsi. Efekt tego spotkania możecie obejrzeć poniżej. Tradycyjnie już za aparat posłużył kiev 88, a za film tmax400.

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze...