Przejdź do głównej zawartości

Krakonos.

Jest taka kotlina, co usta mężczyzny rozchyla, co uda kobiety odsłania, jest taka kotlina... jak to onegdaj śpiewała bezczelnie erotycznie Jopek, wykorzystując do tego tekst wiersza Stanisława Grochowiaka. W oryginale było co prawda o wietrze, ale dziś u mnie będzie jakby troszkę o kotlinie, więc sami wiecie, rozumiecie, licentia poetica swoje prawa ma. W Polsce mam ulubione dwie siostrzane praktycznie kotliny, co usta me rozchylają. Jedną mniejszą Kłodzką i drugą większą Jeleniogórską. Nie żeby inne kotliny, kotliszcza czy kotlinki były mniej urokliwe. Po prostu te dwie wymienione przeze mnie jako przyszły geolog przedreptałem wszerz i wzdłuż, a jak się tyle drepcze, to trudno się nie zakochać, bo nie samą miłością do kobiet wszak człowiek żyje. Tak więc (uwielbiam zaczynać zdanie od "tak więc", mimo, iż wiem, że właśnie w tym momencie gdzieś w świecie umiera jeden polonista) dziś będzie o tych właśnie kotlinach. Które to kotliny posiadały, a właściwie posiadają póki co jeszcze do dziś, pewną unikalną cechę wyróżniającą je w całym rejonie, a wręcz w całej Polsce. Mowa o mikroklimacie zbliżonym do alpejskiego, będącym główną przyczyną bardzo krótkiego okresu wegetacji ziół, a co za tym idzie wyjątkową silną koncentracją w tych roślinach substancji aktywnych wszelakich. Surowość klimatu i brak urodzajnych gleb słabo sprzyjały rozwojowi osadnictwa w partiach górskich, za to tworzyły idealne warunki dla zielarzy. Wiedzieć bowiem trzeba, że praktycznie do XIX wieku medycyna jakakolwiek by nie była, opierała się przede wszystkich na ziołolecznictwie. Pośród niegościnnych z pozoru Gór Olbrzymich, jak nazywano dawniej Izery i Karkonosze, ludzie parający się ziołolecznictwem pojawili się już w średniowieczu. Nazywano ich laborantami, a w skład tej grupy wchodzili zarówno poszukiwacze oraz "kopacze" ziół, aptekarze warzący mikstury i leki, jak i obwoźni handlarze rozprowadzający specyfiki po jarmarkach i targach. Był to zlepek ludzi z pogranicza dzikich przebiegaczy gór, szamanów i szarlatanów. Szanowali przyrodę i umieli żyć zgodnie z jej rytmem, czerpali z natury co najlepsze, doskonalili swoją wiedzę z pokolenia na pokolenie i nieśli ulgę potrzebującym, choć uczciwie przyznać trzeba, że potrafili również warzyć znane i cenione na wielu europejskich dworach trucizny i afrodyzjaki. Gwiazda karkonoskich laborantów rozbłysła w renesansie, kiedy cały świat oszalał na punkcie alchemii, poszukiwaniu kamienia filozoficznego oraz eliksiru wiecznej młodości. W XVII Karpacz był już znaczącym w regionie centrum sztuki aptekarskiej, co najmniej 2/3 mieszkańców trudniło się rzemiosłami związanymi z ziołami i to właśnie w Karpaczu założono pierwszy najprawdopodobniej na świecie cech zielarzy leczących za pomocą medycyny naturalnej. Karkonosze gościły Paracelsusa - zwanego ojcem medycyny, Matthiolusa - wybitnego szesnastowiecznego włoskiego medyka, czy też Goethego, studiującego zielarstwo u podnóży Śnieżki. Rzec by można raj na ziemi, żyli długo i szczęśliwie, aż nadszedł XIX wiek i rozwój medycyny laboratoryjnej, pozwalające w krótkim czasie i tanim kosztem wyprodukować sztuczną metodą lekarstwa działające prawie natychmiast. Do upadku karkonoskiej legendy zielarskiej przyczyniło się przede wszystkim niezwykle skuteczne lobby "współczesnych" medyków, bojących się pradawnej konkurencji, na zielarzy nakładano obostrzenia, ograniczano im koncesje, nie pozwalano się rozwijać. Mimo, iż jak pisze Przemysław Wiater w książce Laboranci u Ducha Gór: „Medycyna ówczesna stosowała zwykle mało skuteczne zabiegi, a kuracje nawet w wypadku stosunkowo lekkich niedomagań kończyły się niejednokrotnie zgonem pacjenta. Leczenie ziołami miało charakter o wiele mniej inwazyjny i było znacznie skuteczniejsze”, upadek zielarstwa był nieunikniony. W wyniku tych wszystkich wydarzeń rozległa wiedza i tradycje laborantów praktycznie zniknęły wśród mroków historii, na wiele setek lat.
Dziś, kiedy dzięki nowocześniejszym metodom badawczym i ponownemu zwróceniu się w kierunku Matki Natury, niejako na nowo odkrywamy cudowne właściwości ziela, korzonków, kwiatów czy owoców oraz warzyw, wielu ludzi sięga po te zapomniane metody. A Góry Olbrzymie, Karkonosze czy Duch Gór wciąż żyją w niezapomnianych przez wieki legendach. Kotlina Kłodzka, czy Jeleniogórska zapewne nie odzyskają już szesnastowiecznej świetności zielarskiej, ale nie namawiając wcale to, a wcale, tak tylko napomknę, że blisko z nich do Czech, kraju którego parlament zalegalizował jako pierwszy wśród byłych demoludów inne lecznicze zioło. Do którego nadużywania też nie namawiam, bo nawet najlepsze lekarstwo w nadmiarze szkodzi, ale raz na jakiś czas, buszek czy dwa, szczęście wam da. A i nie zapominajcie, że szlaki w Karkonoszach są niezwykle piękne o każdej porze roku.

Osoby zainteresowane szerszym artykułem na temat karkonoskiego zielarstwa odsyłam do artykułu "Moc w Korzeniach", pani Marii Górz (dostępny na stronie kwartalnika Przekrój), a sam, skoro mowa była o ziołach i trawie okraszę swój post krótką serią zdjęć powstałą na plenerze Adela Photo Pathology. Lądowo pozuje piękna Magda - @jagda.lena2.0, a w wodzie równie piękna Natalia - @ndoadot1.














Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b