Przejdź do głównej zawartości

Nadszyszkownik.

Od urodzenia mam dookoła siebie las. To nie znaczy oczywiście, że na świat przyszedłem w szałasie. W stajence zresztą na szczęście też nie. Ale odkąd pamiętam wszędzie dookoła rosły i rosną jeszcze póki co drzewa. Taki już po prostu ciężki los człeka mieszkającego poza miastem w otulinie drugiego co wielkości parku narodowego w naszym kraju. Do dziś spacerując po uliczkach z mojego dzieciństwa widzę rozłożyste dęby, na które się wspinaliśmy, kasztanowce spod których zbieraliśmy wydłubywane z zielonych kolczastych łupinek lśniące brązowe kasztany czy klony z których pożółkłych liści obowiązkowo wykonywaliśmy jesienią bukiety dla naszych mam. Oczywiście jak to już w naszym świecie urządzone drzewa też podlegają prawom przemijania, choć nader często pomaga im w tym człowiek. Nie ma więc już dawno ogromnej wierzby płaczącej, dającej w upalne lata chłodny cień po której pniach często wspinaliśmy się na dach rodzinnego piętrowego domu, nie ma krzywej sosny pod której gałęziami po lekcjach uczyliśmy się zaciągać podkradzionymi rodzicom stołecznymi czy radomskimi, nie ma też pięknego brzozowego zagajnika gdzie rosły najlepsze koźlaki - jego miejsce zajęło modne zamknięte osiedle domów jednorodzinnych. Będąc mieszkańcem lasu nie mam jednak niezdrowego, wręcz kapliczkowego do drzew podejścia, nie histeryzuję kiedy trzeba coś wyciąć, nie przykuwam się łańcuchami do dębów, nie rzucam drwalom się pod nogi, ba, sam niejednokrotnie miałem w ręku siekierę lub piłę kiedy zaszła taka potrzeba. Ale na swoją obronę i na dowód rozsądnego podejścia do przyrody mam to, iż po stronie "ścięte" mam dużo, dużo mniej krzyżyków niż po stronie "posadzone". Okazuje się jednak, że nie do końca mam prawo być z siebie zadowolonym. Nie dlatego, że wycinałem. A dlatego, że sadziłem.

Pewnie niektórzy z was już się zastanawiają czy nie zaszkodziło mi słońce lub zbyt duża ilość tlenu w tym moim lesie. Spieszę więc wyjaśnić. Są na tym świecie badacze, którzy życie całe poświęcają kwestiom dla innych zupełnie nieistotnym. Choćby drzewom. Jak na przykład Peter Wohlleben, niemiecki leśnik, badacz i naukowiec o którego osiągnięciach możecie dowiedzieć się z wywiadu jaki zamieściła w styczniu 2017 roku Polityka (numer 2) lub z jego książki o tytule Sekretne życie drzew. Tak czy siak pan Peter przystępnie tłumaczy, że drzewa (i rośliny) nie są wcale czymś do końca bezrozumnym, rosnącym bezwiednie kawałkiem drewna czy łodygi. Że posiadają wood wide web czyli coś na kształt naszej sieci komputerowej tylko nie z drutów, a korzeni, dzięki której to sieci mogą przekazywać między innymi ostrzeżenia (substancje chemiczne, ale też i impulsy elektryczne) innym roślinom np. o ataku insektów. A tam, gdzie ich korzenie nie sięgają drzewa wykorzystują system sieci korzeni grzybów w zamian za współpracę dostarczając swym mniejszym braciom cukier. Oprócz tego dzięki temu systemowi drzewa mogą i troszczą się o siebie np. kiedy jedno z nich zachoruje czy stanie się obiektem ataku jakiegoś szkodnika inne wspierają je przekazując własne substancje odżywcze. Jak twierdzi niemiecki leśnik (opierając się oczywiście na badaniach naukowców z całego świata) las rozumie, że w kupie siła, że kiedy giną najsłabsi, ci silniejsi tracą wsparcie, które może im być też kiedyś potrzebne. Ba, kiedy po drzewie pozostaje pień, drzewa wciąż utrzymują z nim kontakt licząc na cenne informacje jaki mogą od niego uzyskać, a stare drzewa nieustająco przekazują wiedzę młodszym. Bo drzewa mają pamięć. Że co spytacie? Ano mają. Choćby takie jabłonie, które nie dość, że pamiętają, że pierwsze ciepłe dni po zimie to jeszcze nie wiosna i nie należy wypuszczać już liści to jeszcze potrafią liczyć i rozpoczynają nowy cykl wegetacji dopiero po około 4 tygodniach z temperaturą powyżej 20 stopni. A także drzewo, które przetrwało suszę "uczy się", że nie należy zużywać całej dostępnej wody wiosną, tylko zmagazynować ją na ewentualne suche lato. Przykładów na inteligencję drzew pan Peter podaje jeszcze więcej (kto zainteresowany ten znajdzie wywiad lub książkę) jednocześnie oczywiście rozjeżdżając walcem bezdusznych leśników (nie tylko naszych sługusów nadszyszkownika Szyszki, ale wszystkich europejskich), słusznie nazywając ich nie ochroniarzami przyrody, ale rzeźnikami drzew. Dlaczego? Ano dlatego chociażby, że pozyskiwane z wyrębów drewno jest najzwyczajniej zbyt młode (kiedyś ścinano tylko 100 letnie świerki czy 160 letnie buki, dziś pod piły idą oseski sześćdziesięcioletnie) co powoduje znaczną degenerację lasu nie funkcjonującego normalnie. Sam sposób prowadzenia wyrębów jest też szkodliwy - lasy rozjeżdżane są ciężkim sprzętem, niszczona jest ściółka i wierzchnia warstwa gleby co powoduje chociażby wzmożone odparowywanie wody i taki przykładowy dąb, zamiast mieć zmagazynowaną po zimie wodę w ilości 25 metrów sześciennych ma jej zaledwie kilka. A dorosłe drzewo tego gatunku latem potrzebuje 500 litrów na dobę. Rachunek szans na przetrwanie jest prosty. Gorzko też Wohlleben mówi o innej ludzkiej ingerencji w ekosystem lasu, o opryskach, nasadzeniach drzew nierodzimych czy niewłaściwych dla danego regionu. Zwracając szczególną uwagę na fakt, iż właśnie sadzenie drzew o którym wspominałem na początku jest szkodliwe dla lasu. Drzewa sadzone pochodzą z wielkich plantacji. Ich system korzeniowy dla ułatwienia transportu jest mocno przycinany (naturalnie rosnące drzewo o wysokości 1.5 metra ma system korzeniowy o średnicy 2 metrów) co powoduje zaburzenie i uszkodzenie struktur "mózgowych" drzewa co w efekcie powoduje, że taki zasadzony las nigdy nie będzie prawdziwym lasem z pamięcią, skuteczną siecią wood wide web i samowystarczalną ochroną.

Dlatego tu i teraz bardzo chciałem przeprosić wszystkie hektary lasu jakie wraz z drużyną harcerską onegdaj za czasów młodości posadziłem ku chwale socjalizmu. Teraz już wiem, że trzeba siać nie sadzić. Cenniejszy jeden taki mikry dębaczek wyrosły z żołędzia tam gdzie spadł (lub zakopała go sójka chociażby) niż 10 tęgich przywiezionych ze szkółki i wkopanych. Pozostając wciąż pragmatykiem któremu nie jest obca ani piła, ani siekiera od nowa muszę nauczyć się kochać i rozumieć las. Do czego i Was serdecznie namawiam. Tak jak namówiłem Kasię. Którą teraz pokażę.
















Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b