Przejdź do głównej zawartości

Mistrz i Małgorzata.

Kilka miesięcy temu larum się podniosło ogromne i widmo jęło krążyć nad światem. Nad światem analfabetyzmu bo larum owe dotyczyło oczywiście najnowszej reformy instytucji zwanej szumnie edukacją narodową czyli szkolnictwa. O dziwo najwięcej kontrowersji wzbudziła likwidacja gimnazjów (większość rodziców i prawie wszyscy nauczyciele byli temu przeciwni) co mnie akurat w całym tym bajzlu ucieszyło ogromnie, gdyż nie ukrywałem nigdy, że wprowadzenie tychże gimnazjów uważałem (i zdania nie zmieniam) za takie retro sentymentalne zagrywki grupki oszołomów co to nie wyrośli nigdy z krótkich gatek i mitów o wielkości Polski przedwojennej. Mając niemniej świadomość, że reforma robiona na kolanie i w pośpiechu nigdy dobrą reformą nie będzie i przyniesie więcej złego niż dobrego z pewną dozą nieśmiałości jako posiadacz dzieci w wieku przymusu edukacyjnego wsparłem protesty jak umiałem. Czyli ku uciesze dzieci mych każdego dziesiątego dnia miesiąca nie posyłałem ich na dwie pierwsze lekcje pisząc w dzienniczkach usprawiedliwienia typu: z powodu nieudolności minister oświaty proszę o usprawiedliwienie... Oczywiście będąc łże wykształciuchem zdawałem sobie sprawę, iż protest ten niczego nie zmieni, będzie jedynie pokazaniem, że jesteśmy przeciwni, nie zgadzamy się, że oto stoimy, patrzymy, czekamy, a może też i któregoś dnia ruszymy.
Po jakimś czasie larum przybrało na mocy. Po internecie krążyć zaczęły informacje, że z nowej podstawy nauczania znikają co znamienitsi nasi rodzimi, acz niewygodni ze względu na swobodę intelektualną literaci i poeci oraz, że zostają zastępowani różnymi miernotami pokroju "poetów" piejących nad wrakiem rządowego tupolewa. Że władza obecna zamiast narodu myślącego "wyhodować" sobie pragnie ćwierć inteligencję i beneficjentów programu 500 plus. Hm... pomyślałem (bo czasami myślę) pożyjemy, zobaczymy. Nie będzie to w historii polskiego szkolnictwa pierwszy przypadek, kiedy oficjalne nauczanie mocno się rozminąć będzie musiało z nauczaniem z drugiego obiegu. Wszak za moich czasów Herbert czy Różewicz nie istnieli, a mimo to broszurowe wydania ich prac krążyły z rąk do rąk. Taki Baczyński był zaledwie zaznaczony wierszem czy dwoma i to w dziale lektur nieobowiązkowych, a czytało się go jednym tchem i to nie raz, podobnie zresztą jak Bułhakowa, którego nauczyciele niechętnie uczniom wskazywali jako czytankę. I nie pierwszy to też byłby przypadek, kiedy przełknąć w szkole by trzeba było jakiegoś grafomana czy piewcę władzy obecnej co na dłuższą metę i tak się opłacało. Sam pamiętam wierszyk jakiego obowiązkowo za moich czasów uczono z okazji Dnia Zwycięstwa całą szkolną dziatwę.

Dzień zwycięstwa, maj zielony, białe kwitną bzy.
Dziadek usiadł zamyślony, wspomniał wojny dni,
jak z Radziecką Armią sławną w bój na wroga szedł.
Działo się to tak niedawno, a zda się, że wiek.
Jak miał Miszę towarzysza, co w okopach padł,
z takim Miszą można było zawojować świat!
Dzień zwycięstwa maj zielony białe pachną bzy,
Dziadek usiadł zamyślony, wspomnij z nim i Ty!

Pamiętam też, jakby to było wczoraj jak wróciłem ze szkoły dumny i postanowiłem dziadkowi mojemu zadeklamować owe dzieło. Dziadek wysłuchał, pokiwał głową i wyjaśnił, że wierszyk jest tendencyjny, bo słowem nie wspomina o agresji radzieckiej na Polskę we wrześniu 1939 roku, milczy o Katyniu i innych zbrodniach Stalina i jego czerwonoarmistów oraz, że to bardzo dobrze, że Misza w okopach padł, bo jakby nie padł to by się ruscy na pewno na Berlinie nie zatrzymali. Wtedy też zrozumiałem, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, że na wszystko trzeba patrzeć przez palce. Próbować, rozgryzać, nawet jeśli smak będzie gorzki. A nie łykać jak gęś papkę.
Z tego też powodu - mimo narastającego szumu jak w potrąconym przez konia ulu - postanowiłem poczekać na wrzesień i rozpoczęcia szkoły. I... przychodzi do mnie syn siódmoklasista ze skargą, że Zemsty Fredry się czytać nie da. Że cierpi katusze mociumpanując papkinem cześnika. Dobrze Ci tak, nie samym Harrym Potterem człowiek żyje - pomyślałem, głośno go pocieszając, że hrabia Aleksander napisał też kilka dzieł, które wkrótce z pewnością mu się wielce spodobają. Po czym z ciekawością rzuciłem okiem na listę lektur obowiązkowych i uzupełniających szukając oznak odgórnie zorganizowanego zamachu na rozwój tkanki mózgowej narodu. I... po co to było bić tak pianę? Rwać szaty rejtanem na progu szkoły? Ciskać kamienie na szaniec? Zmiany jeśli są to głównie kosmetyczne (sprawdzałem głównie klasy 4-8), inteligencja będąca solą w oku rządzącym pozostała, gdzieniegdzie dorzucono tylko niejakiego Jana Pawła II, oraz w klasach starszych Sztaudyngera i ukochanego mego Leca, co mnie zresztą okrutnie zdziwiło, gdyż panowie obaj zdecydowanie "uczą" samodzielnego myślenia.
Ze smutkiem jednak ostatecznie zauważyłem, że zniknął definitywnie Bułhakow wraz ze swoim Mistrzem i Małgorzatą. Czy to z powodu, że w Polsce i tak się za dużo pije wódki i używa dopalaczy czy z powodu rzekomego propagowania satanizmu już się nie dowiem zapewne. Pocieszeniem niech będzie fakt, że jeszcze go w księgarniach dostać można i dziecku do przeczytania dać, do czego zresztą zachęcam. A póki co poniżej sesja zdjęciowa. Mistrz i Małgorzata. Z przymrużeniem oka oczywiście, jak to u mnie bywa.











Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b