Przejdź do głównej zawartości

El hombre dorado.

Z hiszpańskiego El hombre dorado to dosłownie: człowiek olśniony złotem. Czyli w skrócie Eldorado. Czyli potocznie rzecz ujmując legendarna kraina pełna złota, wieki temu przez wielu żądnych bogactwa poszukiwana z rozmachem, od południowych krańców Ameryki Południowej, aż po południowe stany dzisiejszego USA. Wiara w to, że tam gdzieś na pewno musi być złoto była tak wielka, że mitycznym Eldorado nawet handlowano w ówczesnej Europie (na przykład Karol V "darował" je w zamian za swoje długi bankierom - co jest dowodem na to, że banki już od wieków zdzierają z ludzi jak tylko mogą). Poszukiwania Eldorado i jego złota Ameryce Południowej przyniosły głównie wojny (czyli śmierć w znakomitej większości rdzennych mieszkańców, czyli Indian), choroby (czyli zazwyczaj też śmierć), upadek tamtejszych cywilizacji (bo śmierć i choroby) oraz chrześcijaństwo (czyli śmierć niewiernych). Jakby nie patrzeć nic dobrego, ale też z punktu widzenia wszystkich skolonizowanych przez białego człowieka ziem i podbitych nacji nic zaskakującego. Gdziekolwiek bowiem pojawiał się nasz cywilizowany przodek tam lała się krew. Oczywiście należy być sprawiedliwym, w przerwach od masakrowania Indian obu Ameryk, Arabów, Murzynów czy Aborygenów równie chętnie biali masakrowali siebie nawzajem. I zawsze chodziło o to samo. Czyli o złoto. I tak było od wieków i tak jest po dzień dzisiejszy, choć jak się okazuje współcześnie to wcale nie złoto jest najbardziej pożądanym metalem (nie licząc oczywiście osiedlowych dresów w dwudziestopięcioletnim bmw dla których złoty łańcuch na szyi to nadal forma nobilitacji i znakomita przynęta na tak zwane foczki). Okazuje się, że aktualnie jednym z najbardziej chodliwych metali jest odkryty już dawno przez szwedzkiego chemika Georga Brandta kobalt. Stosowany po odkryciu, aż do niedawna głównie do barwienia szkła i utrwalania farb używanych przez artystów do malowania obrazów. Sama nazwa tego metalu wywodzi się od kobolda, czyli złośliwego gnoma, który wedle legend górnikom kradł rudy żelaza i podrzucał w to miejsce prawie bezwartościowy wówczas kobalt. Za to dziś kobalt przeżywa renesans. Albo robi furorę. Albo jedno i drugie. Jak zwał tak zwał, faktem jest, że żaden obecnie produkowany telefon komórkowy, tablet, laptop czy samochód elektryczny bez kobaltu się obejść nie może. Bowiem jest to najważniejszy i jednocześnie najdroższy składnik nowoczesnych, lekkich, wytrzymalszych i mniej podobno szkodliwych dla środowiska baterii i ogniw. A gdzie znajdują się największe złoża tego metalu? Wcale nie w mitycznym Eldorado, tylko znacznie bliżej, bo w Afryce. Wedle szacunków 60% światowego wydobycia kobaltu przypada na byłą belgijską kolonię czyli DRK. Demokratyczną Republikę Konga. Demokratyczną oczywiście wedle standardów Czarnego Lądu. Korupcja, chaos, brak jakiejkolwiek kontroli to codzienność w tym państwie. Choćby dlatego zaledwie 20% cennego kruszcu z owych wspominanych sześćdziesięciu wydobywane jest w "legalnych" prywatnych kopalniach przy zachowaniu minimum norm i przepisów (oczywiście jak na afrykańskie standardy przystało). Pozostałe czterdzieści procent wydobycia to urobek creuseurs, czyli dzikich kopaczy, którzy nie tylko w opuszczonych kopalniach, ale wszędzie tam gdzie odnajduje się miedź (miedź występuje równocześnie z kobaltem) na własny rachunek ryją w ziemi jamy i tunele często na dziesiątki metrów w głąb, bez żadnych zabezpieczeń czy profesjonalnych narzędzi. Dzienny urobek jest potem transportowany czym się da (taczkami, w workach na rowerach, minibusami) do najbliższego skupu i stamtąd ciężarówkami dociera do portów morskich w Tanzanii i RPA, skąd w ładowniach statków trafia do azjatyckich fabryk baterii i ogniw. Życie ludzkie w Afryce nigdy nie było w cenie - jak nie łowcy niewolników to wieloletnie krwawe wojny plemienne - stąd nie dziwi wcale brak jakichkolwiek statystyk dotyczących częstych wypadków w nielegalnych wyrobiskach, nawet tych śmiertelnych. Nikt też nie zwraca uwagi na dzieci pracujące pod ziemią (oficjalnie ich zatrudnianie jest nielegalne), ale szacuje się liczbę nieletnich kongijskich creuseurs na około 40 tysięcy. Czasami tylko jakaś ambitna grupa lekarzy poszukująca przyczyn gwałtownego wzrostu deformacji genetycznych wśród rodzących się w Kongo dzieci przeprowadzi nikomu niepotrzebne badania i stwierdzi, że w próbkach moczu uzyskanych od kopaczy poziom kobaltu jest przekroczony czterdziestokrotnie, ołowiu pięciokrotnie, a kadmu czy uranu, które także występują wśród złóż kobaltu, czterokrotnie. Zapiszą wyniki na swoich laptopach, zadzwonią z konsultacją jeden do drugiego, a życie toczy się dalej. Ich i milionów innych użytkowników niedrogich i wytrzymałych urządzeń zasilanych bateriami i akumulatorami, bez których codziennie życie byłoby co najmniej koszmarem. Czasami tylko ktoś zaklnie. Nie nad losem kopacza, tylko dlatego, że mu telefon padł.
p.s.
Dzienny zarobek creuseurs to 2-3 dolary.
p.s.2
Nie zapomnijcie dziś zadzwonić z życzeniami imieninowymi do znajomych Andrzejów i Kostków.
p.s.3
Poniżej sesja zdjęciowa, wykonana bez użycia grama kobaltu. Choć nie mogę powiedzieć, że podczas sesji nie ucierpiała żadna krowa. Klisze fotograficzne (o czym muszę lojalnie uprzedzić wegetarian oraz wegan) zawierają bowiem żelatynę wołową.













Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b