Szkoła óczy. Nie wierzcie w duchy, wampiry i dziewice. Człowiek się rodzi mądry potem idzie do szkoły... Takie i podobne hasła w czasach kiedy uczęszczałem do szkoły średniej pisało się niezmywalnym (teraz to są tylko permanentne) markerem na ścianach szkolnych toalet, wśród kłębów dymu papierosowego i mało cenzuralnych opowieści o kolejnym "sorze" co się na kogoś tam uwziął. Kiedy piszący został przyłapany na niszczeniu mienia szkolnego, zazwyczaj dostawał od woźnego w łeb dwa razy oraz od dyrektora szkoły propozycję nie do odrzucenia: albo w sobotę malujesz kibel cały na swój koszt, albo wzywamy ojca. Zazwyczaj obywało się bez ojca. Bo wiadomo, ojciec zawsze miał ważniejsze rzeczy do roboty niż przychodzenie do szkoły, która sama w sobie przypominała mu lata jego nieszczęśliwe i wywoływała gniew głęboko gdzieś już dawno zapomniany. A kiedy jeszcze musiał taki ojciec jak sztubak stać u dyra na dywaniku... lanie w domu murowane. Albo szlaban. Albo jedno i drugie i pewnie i trzecie. Korzyści z takiego układu było wiele. Po pierwsze co jak co, ale toalety w szkołach były zawsze odnowione. Uczeń spędzając weekendy w placówce oświaty zżywał się z nią bardziej, woźny rozładował raz na jakiś czas drzemiącą w nim agresję, dyrektor w notesiku pod tytułem "sukcesy edukacyjne" mógł dopisać sobie kolejną duszyczkę, a ojcowie mieli święty spokój. Czasy się niestety zmieniły. Szkoły stały się nowoczesne. Jak areszty śledcze. Czujniki dymu, monitoring, zamykane na cztery spusty okratowane wejścia, przejścia, wyjście na spacerniak tylko pod czujnym okiem wychowawcy. Wszechobecna inwigilacja i permanentna kontrola myśli, uczynków i zaniedbań. I dzienniki elektroniczne dostępne online. Kiedyś dla ucznia dzień sądu ostatecznego był raz w miesiącu i to jak się jakimś przypadkiem starzy dowiedzieli, kiedy wywiadówka jest, bo przecież żaden trzeźwo myślący dzieciak sam ich o terminach nie informował. Dziś jak w trakcie lekcji jeden pierdnie, drugi się na to roześmieje, a trzeci głośno skrzywi zaraz na ekranach ajfonów rodzicielskich ląduje stosowna adnotacja: Franuś dzisiaj na lekcji zakłócał porządek pierdząc. Robercik dzisiaj na lekcji zakłócał porządek śmiejąc się głośno z pierdzącego kolegi. Alanek dzisiaj na lekcji zakłócał porządek głośno krzycząc A fuj. Ci co mają dzieci w szkołach podstawowych wiedzą, że to wcale nie są żarty. Aż czasami człowiek ma chęć odpisać jednej z drugą na taką uwagę: czy jeśli ja nie będę sobie radził w pracy z czymś to też mogę się pani pożalić? Jedno się tylko w polskiej szkole od dziesiątków lat nie zmieniło. I wcale nie chodzi mi o tablice i kredę, choć faktycznie mógłby to być symbol polskiego szkolnictwa. Chodzi mi o Nauczycieli. Jednych pisanych przez duże N, z pasją i powołaniem, zarażających dzieci głodem wiedzy, innych z przypadku, bezradności życiowej i braku pomysłu na swoje życie. Będących póki co (i oby jak najdłużej) tym co łączyło i wciąż łączy szkołę przyszłości ze szkołą teraźniejszości i pewnie też i przyszłości. Oczywiście sobie i Wam życzę, żeby wasze pociechy trafiały zawsze na tych pierwszych. Nie na tych drugich. No i nie na tych trzecich, o których dawno, dawno temu pisał Witkacy w swoim krótkim wierszu: Puć tu do mnie. Wierszu, który ponad trzy dekady temu niejaki Piotr Fronczewski (młodzieży przypominam, że aktor) wyśpiewał w kabarecie w dosyć zabawny sposób. Wierszu, który przy pomocy wspaniałej Estery i wspaniałego Dawida pozwoliłem sobie zekranizować w postaci kilku klatek. Podczas majówkowego pleneru Adela Photo Pathology. Puć tu do mnie dziecię puć...









Komentarze
Prześlij komentarz