Przejdź do głównej zawartości

Merry... Krwawa Merry raz!

Przyszło dziecię moje starsze ze szkoły z zadaniem domowym z języka polskiego, polegającym na przeprowadzeniu z kimś starszym wywiadu o tym jak to drzewiej podczas świąt bożonarodzeniowych bywało. Jako, że primo nie czuję się jeszcze kimś starszym i secundo żadne ze wspomnień dotyczących tego okresu, które przechowuję w mojej pamięci nie nadawało się ze względów obyczajowych do publikacji na forum klasy, odesłałem młodego do babci. Niech się wykażą. I syn mój i rodzicielka moja. Powróciła moja latorośl po jakimś czasie wielce podekscytowana pytając mnie czy wiem, że jak babcia była mała to choinkę ubierano we własnoręcznie wykonane ozdoby i nawet prezenty robiono samodzielnie. Uśmiechnąłem się nieco pobłażliwie i w myślach zamruczałem: a co Ty kurna wiesz o prawdziwym życiu... Tego samego dnia, wieczorem mimowolnie (jak to bywa, kiedy ktoś lub coś poruszy strunę dawnych wspomnień) zacząłem się zastanawiać z czym kojarzyć mi się mogą te święta z dzieciństwa. Myślałem, analizowałem, porządkowałem chronologicznie obrazy z przeszłości jak tylko dawałem radę i wyszło mi, że najodleglejsze co pamiętam to żadne tam choinki, światełka, prezenty czy stajenki. Tylko zapach pomarańczy. Co dziwne, nie pamiętam kompletnie ich smaku, jedynie ten zapach. Drugim ze wspomnień są zaspy śnieżne. Noc, mróz, skrzypiący śnieg i wędrówka w kierunku kościoła na Pasterkę korytarzami wykopanymi w śniegu. Ze względu na mój młody naonczas wiek i wzrost niewielki nie wystawałem głową ponad nie i pamiętam właśnie tylko te korytarze w zaspach białego puchu. Uprzedzając zdziwienie co poniektórych: tak, był taki okres w moim życiu kiedy byłem prowadzany do kościoła. To było zanim odkryłem, że można się zaprzeć bucikami w śnieg i drzeć ile sił - wtedy zostawią mnie w domu. Trzecim ze wspomnień, już późniejszych było świniobicie i produkcja wędlin domowych. Czyli coś czego współczesne dzieci doświadczyć nie mają już szansy. Bo przecież mimo tego, że mięsko jest dobre, to widok pełnego cyklu produkcyjnego kotlecika mógłby wstrząsnąć takim dziecięciem i naznaczyć jego psychikę na całe życie. Dlatego teraz mamy facetów mdlejących kiedy się zatną podczas golenia, oraz umiejących się posługiwać nożem przy mięsie jedynie w zakresie plastikowych sztućców na szybkim obiedzie u chińczyka. O tym, że taki współczesny mężczyzna nie zna smaku krwistej kaszanki prosto z kotła czy świeżo sparzonego świńskiego ozora nie ma co nawet wspominać. Czwartym wspomnieniem związanym z tym okresem jest wielka beczka stawiana tuż przed świętami w ogrodzie, w której to beczce dziadek wędził szynki, kiełbasy, balerony. Tym złowrogim i dziś zakazanym rakotwórczym dymem, który jest wedle przepisów unijnych gorszy, niż chemia jaką się faszeruje teraz mięso za życia i po śmierci, oraz te wszystkie bejce jakimi dziś się w masarniach koloruje "wędzonki". I nawet przypomniałem sobie jak my, dzieci nie zważając na olchowy dym gryzący w oczy podbieraliśmy dziadkowi spod jutowego koca parzącą w palce i usta półsurową kiełbasę. A potem zacząłem sią zastanawiać z czym mogłyby się moim dzieciom kojarzyć dzisiejsze święta, za powiedzmy 10-20 lat. Z ubieraniem choinki we własnoręcznie wykonane ozdoby? Nie powiem, staram się z nimi produkować w ilościach niedużych jakieś upiększacze. Tyle tylko, że zanim trafią one na choinkę moją to muszą przejść długą i kosztowną dla mnie drogę tak zwanego kiermaszu szkolnego, którego zasad pokrótce wygląda tak: zrób pan w domu z dzieckiem bombkę (musisz zrobić, bo przecież dziecko musi się uczyć pomagania), a potem przyjdź i ją kup. No przecież dziecku nie odmówisz... Gdzie tu logika się pytam? Ze śniegiem te święta też nie będą się kojarzyć, bo niby skąd teraz wziąć śnieg? Nawet w górach mają braki. Pomarańcze? Są dziś bardziej powszechne w domach niż dobre polskie jabłka, żadna tam egzotyka. Świniobicie też oczywiście z automatu odpada, raz, że przepisy zakazują, dwa ktoś mógłby pomyśleć, że chodzi o rozliczanie się politykami. Jedyne co ma szansę łączyć moje wspomnienia ze wspomnieniami moich dzieci to dym olchowy i te zakazane wędliny. Których nawyku robienia nie tylko na święta się nie pozbyłem i chyba nie pozbędę. Niech UE mi wybaczy, ale to tylko na użytek własny! Przysięgam panie prokuratorze i wysoka izbo!
Mam za to ogromną nadzieję, że bożonarodzeniowe wspomnienia nie będą się nigdy kojarzyły moim dzieciom z nową, ale coraz popularniejszą katolicką tradycją. Bowiem im bliżej 24 grudnia, a potem im jeszcze bliżej końca roku tym chętniej głosy ludzi podających się za chrześcijan niejednokrotnie głęboko wierzących, łączą się w jeden głośno skandujący chór: nie daję Owsiakowi, nie daję Owsiakowi, nie daję... I nie chodzi wcale o to, że ten Owsiak to jakiś seksualny dewiant (co to ani babcią, ani wnuczkiem, ani owieczką nie pogardzi) grasujący w pobliżu obiektów sakralnych. Ani nie chodzi o to, że ten Owsiak jest ministrem finansów i grabi wszystkich, żeby dać tylko swoim. Chodzi o to, że ten gość jest ogólnie niebezpieczny. Z co najmniej dwóch, zupełnie innych niż wymieniane w Kodeksie Karnym powodów. Jednym z nich jest oczywiście kasa jaką co roku WOŚP zbiera. I to niezła kasa, która szerokim łukiem omija kiesy kardynalskie, biskupie czy księże. Kasa która niczym trufle ukryte pod ziemią drażni zapachem świńskie ryje, ale do której nijak się dobrać nie mogą. Stąd taki wysoki odsetek facetów w kieckach, którzy grzmią z ambon na Owsiaka, szkalując go w imię miłowania bliźniego swego jak siebie samego. Bo takie mamy czasy, przykazania przykazaniami, ale konkurencję kosić trzeba jak się da. Stąd też i coroczna nagonka medialna polityków wycierających sobie gębę prawem i sprawiedliwością. Którzy głośno deklarują, że nie dawali, nie dadzą, ale przyznać się im głupio, że żal dupę ściska jak dają inni. Bo drugim istotnym powodem jest zazdrość. I nie chodzi wcale o to, że Owsiakowi ktoś zazdrości popularności medialnej. Tylko o coś zupełnie innego. Jurek Owsiak i jego WOŚP to jedyna w tym kraju "instytucja", która dwadzieścia lat z hakiem jednoczy ludzkie serca, umysły i siły, potrafi szczerze, a nie na pokaz solidaryzować, zamiast dzielić. Kochać, a nie nienawidzić. Że pomóc można innym i sobie w bardzo prosty sposób. Trzeba tylko uwierzyć w to, że razem można więcej. Ale więcej dobrego, a nie złego. Dlatego Jurek skupiając wokół siebie rzesze ludzi w słusznej i dobrej sprawie, nijak nie pasuje do mentalności Polaków, mentalności która jest nam wmawiana od dziesiątek lat. Bo przecież łatwiej jest dzielić, a potem rządzić. I strzyc do zera skłócone stado baranów. Dlatego tak wiele osób i instytucji chce się tej fundacji i jego twórcy pozbyć za wszelką cenę. I dlatego ja, jak co roku będę z WOŚP. Bo bezinteresowna miłość w konserwie z czerwonym serduszkiem, to najlepsze co możemy dać innym. Będzie co wspominać. 
A żeby nie było tak znowu za słodko to w ramach znęcania się wizualnego nad odwiedzającymi mój blog będzie tak "po naszemu" czyli zgodnie z prawem i sprawiedliwością rozumianymi jak należy. Żadnego tam dżender czy nowobogackich zabaw w równouprawnienia. Z najlepszymi życzeniami świątecznymi oczywiście. Niech moc będzie z Wami.










Komentarze

  1. Ciekawy wpis. Zastanawiam się, co zapamiętam ja. I, o zgrozo, pamiętam podróż tramwajem o 7 rano w Wigilię na cmentarz, nerwową atmosferę z powodu tak wczesnej godziny wyjazdu i również kościół:P Oglądanie filmu "Tata Duch", który uwielbiałam i wieczorny spacer z psem, gdy już psa do domu sprowadziłam;) No i karp, z którym kojarzy mi się dziewczyna w wannie.

    Fantyna;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspomnienia podobne, dodałbym jeszcze poparzone ręce, odbierające gorący chlebek z piekarni, za którym stało się kilka dobrych godzin na siarczystym mrozie. A w drodze powrotnej do domu pół bochenka znikało, prawdziwy chlebek.. Ech!
    Z wędzeniem także się nie rozstałem, kultywowałem z dziadkiem a teraz z ojczulkiem moim, młody mój także się garnie i w kłęby dymu chętnie zagląda.
    A zima.. zima teraz jak wszyscy pseudo drwale co siekiery nie trzymali, ale na brodę codziennie odżywki rożnego typu kładą.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b