Przejdź do głównej zawartości

Minuta ciszy.

Dziś 1 listopada. W obrządku katolickim Święto Wszystkich Świętych, zwane potocznie Świętem Zmarłych. Dzień zadumy, refleksji, pozamykanych dróg i zakorkowanych tych nie zamkniętych. Dzień który wieczorem bije ku niebu łunami pożarów cmentarnych i rozsiewa od rana woń spalonej stearyny. Dzień w który należy obowiązkowo odwiedzić groby zmarłych bliskich naszemu sercu, mniej bliskich, ale będących w jakiś tam sposób rodziną i zupełnie nam nie bliskich, ale kiedyś znanych. Kto w ten dzień tego nie zrobi ten będzie na językach ludzi okupujących pobliskie cmentarne kwatery od rana do wieczora. A wiedźcie, że będzie Wam skrupulatnie policzone: ilość kwiatków (i ich kolor, wielkość, okazałość) które pojawiły się 1 listopada lub dzień wcześniej, ilość zapalonych świeczek oraz ilość tych wypalonych. I wcale nie jest to zawsze zawiść czy wścibstwo. Po prostu na cmentarzu w ten jeden dzień nie ma nic innego do roboty niż deptanie innym po stopach i przeliczanie na sztuki objawów pamięci ludzkiej. I oczywiście komentowanie coraz to bardziej fikuśnych kształtów zniczy, mających wyróżniać czyjś nagrobek spośród tysięcy innych. Jeśli ktoś mimo wszystko postanowi w ten dzień pozostać w domu to też ma przekichane. W Telewizji Polskiej, będącej tak jak nasze ukochane państwo instytucją świecką i bezstronną nie uświadczy się nic innego jak smutne patriotyczne filmy, migawki z różnych nekropolii, czy reportaże wspominające znanych lub mniej znanych artystów, duchownych, polityków, zasłużonych rodaków i nie rodaków. A jeżeli już nawet wyświetlą jakiś film to będzie to na pewno Popiół i diament lub Wierna rzeka. Czyli jakbyśmy nie kombinowali to jesteśmy 1 listopada skazani na refleksję, memento morowanie i smutek w ogóle.
Siedząc więc dziś sobie przy porannej kawie, patrząc przez okno na rozświetlony słońcem jesienny las wbrew pięknej aurze postanowiłem poumartwiać się i ja. Ale bez chodzenia na łatwiznę, cmentarz czy oglądanie telewizora. Ponieważ czy Wam się podoba czy nie, jest to blog poniekąd fotograficzny to dziś chciałbym umartwiać się właśnie fotograficznie. Jak zapewne wszyscy wiedzą, fotografia ma niejedno imię. Bywa profesjonalna, amatorska, cyfrowa, tradycyjna, studyjna, reportażowa, krajobrazowa, turystyczna, a nawet ślubna. I na pewno jest jej rodzajów jeszcze wiele. Bo jak ktoś gdzieś kiedyś mądrze powiedział/napisał: jest wiele dróg - ale jedna pasja. Łączy tę pasję jedno. Nieobecność autora zarejestrowanego obrazu. Oglądając zdjęcia, czy to te z najwyższej półki czy te amatorskie robione "małpkami" zazwyczaj nigdzie go nie dostrzeżecie (cień na zdjęciu i "selfie" z komórki się nie liczą). No nie ma fotografa i już. To znaczy jest, fizycznie musiał być, ale go nie ma. Jest podpis, sygnatura, ale nie ma człowieka. Nawet wśród znanych i uznanych fotografów liczba tych, którzy zadbali sami o uwiecznienie siebie ku pamięć potomnych jest niewielka. Vivian Maier, Helmut Newton i... i nikt więcej nie przychodzi mi na myśl. Ni cholery nie wiem jak wyglądał Robert Capa, czy wygląda wciąż Elliott Erwitt albo Jan Saudek. Ich dzieła żyją, nazwiska są znane, ale mówiąc "ten fotograf" przywołujemy z pamięci ich twórczość, a nie konkretną osobę, twarz, sylwetkę, wspomnienie. Fotografowie istnieją ale połowicznie, zazwyczaj jeśli chodzi o wyobrażenia są klasyfikowani pomiędzy jednorożcami a krasnoludkami. Tak więc biada nam! Marność nad marnościami. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz i nikt Cię nie zapamięta. I takie tam. Nie, nie bójcie się. Wcale nie zamierzam męczyć Was moją podobizną. Raz, że jeśli chodzi o urodę to ewidentnie jestem stworzony do bycia po tej ciemniejszej stronie obiektywu, dwa (które wynika z raz), nigdy nie miałem parcia na szkło. W zamian za to dziś Wam pokażę kogoś, kto nawet jeszcze bardziej pozostaje w fotograficznym cieniu i zapomnieniu. Bez kogo nie powstałaby większość znanych zdjęć mody, osobistości świata sztuki, teatru, telewizji. Mowa o  wizażystkach - makijażystkach zwanych również z angielska MUA, czyli make up artist. A konkretnie to teraz będzie mowa o Uli, której nad wyraz zdolne paluszki potrafią w mig upiększyć lub oszpecić każdą buzię. I inne części ciała też. Oczywiście jak przystało na post o umartwianiu się Ulę udało mi się na plenerze przed obiektyw porwać dopiero wtedy, kiedy skończyła malować, a słonko kładło się już spać, co dla fotografa pracującego głównie przy zastanym świetle jest dosyć kłopotliwe. Bo Ula wcześniej jeszcze tylko jedno oko musiała umalować, jeszcze tylko jedna buzię przypudrować, jeszcze tylko jeden warkocz zapleść, jeszcze, jeszcze, jeszcze... a czas uciekał i uciekał. Ostatecznie więc po raz chyba pierwszy w swoim życiu wykonałem zdjęcia techniką tradycyjną przy wsparciu sztucznego światła w postaci zwykłej lampki nocnej stojącej na szafeczce. Oto Ona. Ula.
A wy nie zapomnijcie dziś uczcić choćby pięciosekundową minutą ciszy tych wszystkich fotografów i te wszystkie wizażystki jakich w życiu nie widzieliście na oczy.









Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc

Ucho od śledzia.

W zamierzchłych czasach, dawno, dawno temu, kiedy byłem młody i po niebie jeszcze latały pterozaury używaliśmy zwrotu "ucho od śledzia", oznaczającego nic. Figę z makiem. Null. Zero. Zakładaliśmy się o ucho od śledzia, obiecywaliśmy w grach wygranemu ucho od śledzia, nagradzani byliśmy przez rodziców za posprzątanie swojego pokoju uchem od śledzia. Powszechnie bowiem uważano, że dzieci i ryby głosu nie mają, ale dodatkowo ryby, czyli chociażby śledzie, uszu też nie posiadają. Jakże się myliliśmy wtedy, my, nasi rodzice i nawet te pterozaury. Okazuje się, że śledzie mają doskonały i bardzo czuły słuch. Naukowcy odkryli również, że śledzie słuchu owego używają w nieco niecodzienny dla nas sposób, albowiem do nasłuchiwania pierdów współtowarzyszy z ławicy. Widzieliście kiedyś film przyrodniczy z ławicą śledzi? Tysiące ryb w jednej zbitej masie, wykonujących manewry unikowe przed drapieżnikami, jakby sterował nimi jeden mózg. W lewo, prawo, do góry, po skosie w dół. Ostra jazda b