Przejdź do głównej zawartości

W czarnej urnie.

Za oknem tradycyjna świąteczna aura. Śnieg z deszczem. Na kalendarzu podejrzany napis: Wielka Sobota. I pytanie młodszego dziecka, czemu ta sobota nazywana jest Wielką? Ano synku dlatego, że właśnie w tą sobotę ludzie robią Wielkie Sprzątanie domów, bo przez cały rok przecież nie sprzątali. No i co by powiedziała sąsiadka jakby okna były brudne, a firanki nie uprane? Nową świecką tradycją są także Wielkie Zakupy w Wielką Sobotę. Bo przecież aż dwa dni sklepy będą zamknięte, strach pomyśleć, że może zabraknąć czegoś. Albo wódki. Spróbowałem sobie przypomnieć jak wyglądała Wielka Sobota za czasów mojego dzieciństwa. Było nie było to była inna Polska, inne czasy. Wysilałem pamięć, wysilałem i... wiecie co? Pamiętam koszyczki. Setki koszyczków ręcznie plecionych z wikliny, przyozdobionych ręcznie dziarganymi serwetkami i gałązkami borówki, stojące w kościele lub przed nim i czekające na święty deszcz z kropidła. Z jajkami, kiełbasą (a co, myśleliście, że za komuny nie było kiełbasy?) z pieprzem, z solą, z chlebem. I z barankiem z cukru. Z tymże każdy z tych baranków był co najmniej parę razy polizany lub wręcz nadgryziony. Bo jak się dziecko niosące koszyczek mogło oprzeć barankowi? No jak? Pewnie, że nie mogło. A przecież koszyczki do kościoła za "moich czasów" nosiły u mnie na wsi głównie dzieci. Bo dorośli w Wielką Sobotę byli zawsze zajęci swoimi Wielkimi Najważniejszymi na Świecie Sprawami. Zrobić pasztet, upiec mięso, zdobyć szynkę, słodycze, schłodzić wódkę, znaleźć najbielszy obrus jaki tylko można, dokupić to i tamto, uprać garnitur bo jak w niedzielę do kościoła, umyć auto jak kto miał... Nie wiedzieć czemu, w dzisiejszych czasach, kiedy już nie trzeba stać za szynką i baleronem w kolejce, nie trzeba załatwiać po znajomości paliwa na stacji benzynowej, ani prosić kierowniczki w warzywniaku, żeby wyjęła pomarańcze spod lady, ludzie mają jeszcze mniej czasu dla siebie. Jakby ziemia zaczęła się kręcić szybciej, a wszyscy bali się, że za nią nie nadążą. Że nagle grawitacja zapomni o nich i odlecą jak balonik napełniony helem... A przecież czas świąt (nie ważne w jakim obrządku) powinien być czasem radości. Wspólnej. Dzielonej. Bliskiej. Czego Wam szczerze życzę.

W ramach fotograficznej okrasy pokażę dziś zdjęcia wykonane jakiś czas temu. Pewnej parze, nazwijmy ich M&M. Zdjęcia wykonane techniką podwójnego naświetlania jednej klatki. Do których to zdjęć nie pasuje mi żadna inna melodia jak tylko utwór Taty Kazika - W czarnej urnie. Polecam do odsłuchania w te święta. Póki pęd za dobrobytem nie zmieni się w "...ni nam samym nie we dwoje zostać nam..."











Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ach ta dzisiejsza młodzież.

 Nie mam pojęcia jak to wygląda w innych krajach, w innych społecznościach. Ale u nas w rodzimym grajdołku "achowanie" mamy niejako we krwi. Kiedy byłem młody, z ust starszych nie raz słyszałem: "ach ta dzisiejsza młodzież", kiedy jestem starszy, z ust wielu rówieśników słyszę to samo. Plus jeszcze modne są: "za moich czasów" oraz "kiedyś to było inaczej". I szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd to się bierze. No dobrze, za moich czasów i kiedyś to było inaczej, da się jeszcze jakoś wytłumaczyć, bo faktycznie świat nie stoi w miejscu, świat się zmienia, a nowinki technologiczne skróciły obieg informacji z tygodni do sekund, przesyłany zaś obraz pozwala mieszkańcowi Australii uczestniczyć on-line w koronacji Karola, króla Brytów. Można rzec, że świat się skurczył do niewielkiej szklanej kuli, w której kiedyś po potrząśnięciu, wokół figurki tańczącej pary wirował "śnieg", a dziś wirują pierdyliardy informacji i obrazów. Więc ...

Biała Lwica.

Oto pomysł jaki chodził mi o głowie od dłuższego czasu. Mając "pod ręką" tak wspaniałą aktorską parę jak Andrzej Bersz (i jego przebogata garderoba oraz rekwizyty) i Wiktoria Szadkowska (jej uroda oraz jej przedługie blond włosy) nie bałem się realizacji, choć do obojga trzeba już niestety ustawiać się w kolejce i cierpliwie czekać. Do szczęścia brakowało nam jedynie zdolnej wizażystki z talentem fryzjerskim, takiej jak Magda Kwaśnik. W pewne wyczekane i wystane w kolejce poniedziałkowe przedpołudnie spotkaliśmy się więc wszyscy czworo (a właściwie pięcioro - gościnnie pojawił się Olek, fotograf) w mojej podwarszawskiej wsi. Efekt tego spotkania możecie obejrzeć poniżej. Tradycyjnie już za aparat posłużył kiev 88, a za film tmax400.

Zombie.

Kiedyś (w tym wypadku słowo kiedyś oznacza jakieś dwadzieścia pięć lat wstecz) obejrzałem kilka filmów o zombie i dałem sobie spokój z kolejnymi. Czemu? Bo były do znudzenia powtarzalne. Nagła zaraza, epidemia, hordy żywych trupów, garstka niezarażonych i nieustająca zabawa w kotka i myszkę z tymi co mają mózg i tymi co chcą go zjeść. Strzelby, siekiery, piły łańcuchowe... zieeeew. Czyli nuda. Flaki (najczęściej dużo flaków) z olejem. Dlatego szerokim łukiem omijałem ten gatunek i poza dwoma wyjątkami nadal omijam. Pierwszym wyjątkiem był Zombieland. Rzec by można lekka i przyjemna komedyjka o zombie, dodatkowo z dwójką aktorów, których lubię, czyli Bill Murray grający samego siebie i Woody Harrelson. Drugim filmem, który mi się spodobał (ale to raczej ze względu na robiące wrażenie kadry i ujęcia) był/jest: Jestem legendą. Z Willem Smithem. Reszta jakoś mi nie podchodzi i już. I chyba dobrze, bo jak pokazało życie, nasze ludzkie wyobrażenia o zombie szerokim łukiem rozmijają się z rze...